Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Głębokościomierz powierzchniowy — wyjaśnił Swanson. — Nazywamy go „lodówką”. Nie jest to wcale urządzenie, którym powinien zajmować się doktor Benson. Mamy dwóch wyszkolonych do tego celu specjalistów. Nie widząc jednak sposobu oderwania doktora Bensona od tego urządzenia, bez jednoczesnego postawienia go pod sąd wojenny, przymykamy oko. Benson wykrzywił się w uśmiechu, ale nie oderwał wzroku od prostej linii zostawianej przez igłę na papierze. — Działa na takiej samej zasadzie co echosonda. Po prostu echo odbija się od lodu, oczywiście, jeżeli takowy jest. Ta cienka, czarna linia, którą pan widzi, oznacza nie zamarzniętą wodę na powierzchni. Gdy wpłyniemy pod lód, igła poruszać się będzie również w pionie, co wskazuje nie tylko na obecność lodu, ale pozwala również na ocenę jego grubości. — Genialne — powiedziałem. — Nawet więcej. Pod lodem to może zadecydować o życiu lub śmierci, a już na pewno od tego urządzenia zależeć będzie życie lub śmierć ludzi ze Stacji. Tylko „lodówka” wskaże najcieńszą pokrywę lodu, bo nawet znając pozycję Stacji, nie przebijając pokrywy nie dostaniemy się tam. — Żadnych miejsc nie zamarzniętych teraz tu nie ma? — Nie. Prawdę mówiąc, kra nigdy nie jest w całkowitym bezruchu, nawet w zimie, a napięcie powierzchniowe może od czasu do czasu rozerwać lód ukazując czystą wodę. Jednak przy panującej tu zimą temperaturze może się pan domyślić, jak długo woda nie zamarza. Cienka skorupa lodu tworzy się już po pięciu minutach. Po godzinie skorupa ma już ze dwa centymetry, a w ciągu dwóch dni trzydzieści. Jeśli trafimy na taki zamarzający obszar, mamy szansę przebicia się. — Za pomocą wieżyczki? — Tak. Mówimy na to kiosk. Wszystkie nasze łodzie podwodne mają specjalnie wzmocnione kioski, skonstruowane w jednym tylko celu — przebicia się przez lód. Pomimo to podnosić musimy się niezwykle ostrożnie, bo wstrząs przenosi się drganiami na cały kadłub. Pomyślałem nad tym chwilę i zapytałem: — Co stanie się z kadłubem, jeśli podniesiemy się zbyt szybko, co jak rozumiem może się zdarzyć przy nagłej zmianie zasolenia i temperatury wody, a jednocześnie wykryjemy w ostatniej minucie, że zdryfowaliśmy z obszaru cienkiego lodu i mamy nad sobą solidną trzymetrową warstwę? — Otóż to — odparł. — Tak jak pan powiedział, byłaby to ostatnia minuta. Lepiej nie myśleć i nie mówić o tym. Nie mogę dopuścić do tego, aby załoga miewała koszmary. Przyjrzałem mu się uważnie, ale nie było mu do śmiechu. Dodał ciszej: — Uczciwie mówiąc, nie sądzę, aby znalazła się na pokładzie choć jedna osoba wolna od niepokoju podczas rejsu pod lodem. Nawet ja, choć uważam, że jest to najlepszy okręt na świecie, wiem, że sto rozmaitych rzeczy może się tu przytrafić, jakakolwiek awaria reaktora, turbin parowych czy generatorów i jesteśmy w trumnie z przykręconym wiekiem. Lód jest tu wiekiem trumny. Na otwartym morzu awarie tego typu nie są groźne, po prostu wynurzamy się i płyniemy dalej na silnikach dieslowskich, ale diesel potrzebuje powietrza, a pod lodem go nie ma. Gdyby więc coś się nam przytrafiło, to albo znajdziemy cienki lód i wynurzymy się, co o tej porze roku jest jedną szansą na dziesięć tysięcy, albo… to by było na tyle. — Bardzo krzepiące — powiedziałem. — Prawda? — Uśmiechnął się, ale jak dla mnie za późno. — To się nigdy nie przytrafi. Dlaczego Benson robi tyle hałasu? — Jest! — Zawołał Benson. — Pierwszy dryfujący blok. Drugi! I jeszcze jeden. Proszę podejść i zerknąć, doktorze. Spojrzałem. Igła wydając słaby, syczący dźwięk nie rysowała już ciągłej, poziomej linii, ale przesuwała się gwałtownie w górę i w dół wstęgi papieru, wyznaczając zarys lodowego bloku, przesuwającego się nad nami. Znowu cienka, prosta linia. Potem jeszcze bardziej gwałtowne pionowe ruchy rysika — minęliśmy następny blok. W trakcie mego patrzenia ruchy igły w poziomie stawały się coraz rzadsze i krótsze, aby wreszcie zniknąć zupełnie. — A więc — Swanson kiwnął głową — zejdziemy teraz głęboko. Naprawdę głęboko i zwiększymy prędkość. Gdy komandor Swanson powiedział, że zamierza się spieszyć, to właśnie to miał na myśli, co do słowa. U schyłku nocy przed kolejnym dniem przebudziłem się z głębokiego snu, poczuwszy na ramieniu ciężką rękę. Otworzyłem oczy, zamrugałem oślepiony światłem i dopiero wtedy zobaczyłem porucznika Hansena. — Przykro mi z powodu przerwania pięknego snu — powiedział wesoło. — Ale to już. — Co już? — Spytałem z irytacją. — 85°35’ północnej i 21°20’ wschodniej. Ostatnia pozycja stacji Zebra. — Już? — Spojrzałem niedowierzająco na zegarek. — Już jesteśmy? — Nie byliśmy bezczynni — powiedział Hansen skromnie. — Szef sugeruje, żeby pan wstał i przyjrzał się nam przy pracy. — Zaraz będę. — Chciałem być obecny, gdy Delfin będzie przebijał się przez lód i próbował swojej jednej na milion szansy nawiązania łączności ze stacją. Opuściliśmy kabinę i prawie dotarliśmy do sterowni, gdy wychyliłem się do przodu, zachwiałem i byłbym upadł, gdyby nie linka relingu, której się uchwyciłem. Trzymałem się jej z determinacją, podczas gdy Delfin kołysał się gwałtownie na boki niczym samolot myśliwski w czasie ostrego skrętu