Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Gdybym zwrócił na to uwa- gę w drodze z lotniska do przyczepy Mattie, zapewne wytłu- maczyłbym sobie, że w Kalifornii bez wątpienia aż roi się od ludzi cierpiących na bezsenność, którzy załatwiają interesy ze wschodnim wybrzeżem, zanim słońce zdąży wspiąć się po- nad horyzont, po czym przeszedłbym nad tym do porządku dziennego. Była jednak jeszcze jedna sprawa, i tej nie dałoby się tak łatwo wyjaśnić. W pewnej chwili John wyjął kasetę, ponieważ zrobiłem się blady jak ściana i ani trochę nie wyglądałem na kogoś, kto się dobrze bawi. Wyjaśniłem, że po prostu nie spodziewa- łem się usłyszeć głosu Rogette Whitmore, w dodatku tak do- skonałej jakości, jakbym słyszał ją na żywo. Tak naprawdę to nie ja, ale moi chłopcy z piwnicy zareagowali atakiem pani- ki, i to nie jej głos ich przeraził, lecz ledwo słyszalne, ale cha- rakterystyczne brzęczenie, które towarzyszy w tle wszystkim rozmowom przeprowadzanym z TR. Rogette Whitmore ani na chwilę nie opuściła TR-90. Je- żeli moja poranna głupota miała teraz, po południu, koszto- wać Kyrę Devore życie, już nigdy nie doszedłbym ze sobą do ładu. Gwałtownym szarpnięciem otworzyłem drzwi i na zła- manie karku pognałem w dół po schodach, na spotkanie ko- lejnej burzy. To prawdziwy cud, że nie poślizgnąłem się na pierwszym stopniu i nie zwaliłem się ze schodów. U ich podnóża wzbu- rzone jezioro wyrzuciło na brzeg szczątki naszej platformy; być może zdołałbym nadziać się na sterczące deski i zginąć jak wampir wbity na pal. Co za miła perspektywa. Ludzie ogarnięci paniką nie powinni biegać, bo w ten sposób igrają z losem. Kiedy wreszcie zdołałem chwycić obu- rącz pień jednej z sosen i wyhamować rozpęd, niemal całko- wicie utraciłem zdolność logicznego myślenia. Po głowie roz- paczliwie tłukło mi się imię Kii, tak głośno, że nie było już miejsca na nic więcej. Z nieba wystrzeliła błyskawica i trafiła w podstawę pnia ogromnej sosny po mojej prawej stronie. Drzewo było tak stare, że z pewnością rosło tu już wtedy, kiedy żyli Sara i Ki- to. Gdybym patrzył wprost na nie, na pewno straciłbym wzrok, bo choć byłem częściowo odwrócony, oślepiający WOREK KOŚCI 523 błysk pozostawił mi przed oczami pulsujące kolorowe pla- my. Wielkie, ponadpięćdziesięciometrowe drzewo zwaliło się do jeziora ze straszliwym trzaskiem,, wzbijając srebrzyste fon- tanny wody, które zawisły na chwilę w powietrzu, łącząc ciemnoszare niebo z ciemnoszarym jeziorem. Kikut, który pozostał na brzegu, mimo deszczu płonął jak kapelusz cza- rownicy. Huk, błysk i ogień podziałały na mnie jak silne klepnięcie w policzek, dając mi ostatnią szansę na sensowne wykorzy- stanie mózgu. Odetchnąłem głęboko, po czym spróbowałem ją wykorzystać. Przede wszystkim musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tu przybiegłem, dlaczego uznałem za pewnik, że Rogette uprowadziła Kię w kierunku jeziora, tam gdzie przecież przez cały czas byłem, a nie w przeciwną stronę, na podjazd i drogę? Nie bądź głupi, skarciłem się natychmiast. Przecież wła- śnie tędy idzie się do Warringtonów, a ona była tam przez cały czas od chwili, kiedy wysłała do Kalifornii ciało szefa jego prywatnym odrzutowcem. Wślizgnęła się do domu, kiedy ja tkwiłem pod podłogą pracowni Jo, zapoznając się ze sporządzonym przez moją żo- nę fragmentem drzewa genealogicznego. Już wtedy zabrała- by Ki, gdybym dał jej okazję, aleja wróciłem pędem, przeko- nany, że małej coś zagraża, że ktoś albo coś chce jej wyrządzić krzywdę. Czy Rogette ją obudziła? Czy Ki zobaczyła siwowłosą wiedźmę i spróbowała mnie ostrzec? Czy właśnie dlatego na- gle ogarnął mnie pośpiech? Być może. Wtedy jeszcze byłem w transie, jeszcze łączyły nas niewidzialne nici. Rogette na pewno była w domu, kiedy wróciłem, z trudem łapiąc od- dech. Całkiem możliwe, że ukryła się w szafie w sypialni i ob- serwowała mnie przez szparę. W głębi duszy wiedziałem o tym. W głębi duszy wyczuwałem jej obecność, wiedziałem, że coś jest nie w porządku