Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Sylvie z krwi i kości, żywa, oddy- chająca. Wyciągnął do niej ręce. — Oczywiście, że cię poznaję. — Wziął ją w ramiona. Nie była już lekka, nieludzko lekka. Miała ciężar i kształt prawdziwej kobiety, miękkie ciało. Czuł na piersi jej ciepły oddech. — Wiedziałeś? Wiedziałeś, że tak się to skończy? W tej samej chwili zawieszony w powietrzu duch zaczął wrzeszczeć ze strachu. — Zdaje się, że to jeszcze nie koniec — mruknął Don. Duch obracał się w powietrzu, ale ten ruch nie był tak nieskomplikowany, jak mogło się wydawać. Niektóre cząsteczki wirowały szybciej od pozostałych. Lissy rozciągała się jak guma. Jak ofiara na łożu tortur. Wreszcie jej ręka śmignęła w powietrzu i klasnęła o sufit, ramię rozciągnęło się i stało tak przezroczyste, że przypominało lśnienie w po- wietrzu. Stopa skoczyła ku przeciwległej ścianie, druga ręka ku podłodze, druga stopa przywarła do frontowej ściany. Głowa pofrunęła ku ścianie nośnej. Korpus Lissy stracił kształt; zaczął się rozdymać jak balon o coraz cieńszych ścian- kach, aż wreszcie nie zostało z niego nic prócz lśniącej tęczowej bańki wypełniającej cały pokój. Don poczuł, że bańka przechodzi przez niego na wylot; przejęło go zimno sięgające do szpiku kości. Lśnienie przeszło na ściany sali, jej sufit i podłogę. Całe po- mieszczenie zabłysło na parę sekund. A potem wszystko wróciło do normy. — Odeszła — odezwał się Don. — O nie. Dom ją złapał. — Więc odeszła. — Nie. Nie czuję już domu. Teraz mam tylko to ciało. Dom należy do Lissy. Wtedy się zaczęło; najpierw dobiegły ich dźwięki ze strychu. Trzaskanie drzwi, drże- nie okien. Potem z pierwszego piętra — trzaskanie i drżenie. Szum wody. Spłukiwanie toalety. A teraz sala balowa. Niewidzialne ręce otworzyły okno. Do środka bryznął deszcz. Drzwi kuchni otworzyły się, zatrzasnęły, otworzyły, zatrzasnęły. Podłoga wybrzuszyła się, drewniana fala podeszła aż do ich stóp, przewróciła ich. Sylvie chwyciła kurczowo ramię Dona; przywarli do siebie, pomagając sobie wstać. Ściana nośna za alkową zadrżała i wydęła się, tworząc zarys twarzy. Twarzy Lissy, ogromnej jak płaskorzeźba z tynku. Usta poruszyły się z trudem. Głos, który z nich wy- szedł, mógłby dochodzić z głębi wielkiego bębna. 211 — To moje ciało! — jęknęła twarz w ścianie. Oboje wpatrywali się w nią z takim osłupieniem, że omal nie przegapili tego, co wy- darzyło się niemal równocześnie. Don kątem oka uchwycił jakiś ruch w drzwiach. Jego ulubiony młotek frunął prosto ku Sylvie. Don zdążył tylko skoczyć; młotek uderzył go w plecy pomiędzy łopatkami. Uderzenie rzuciło go na kolana. Pociągnął za sobą Sylvie i razem upadli. Chwilę potem łom śmignął tuż nad ich głowami. — Żyjesz?! — krzyknęła do niego Sylvie. — Uciekaj z domu! — Nie zostawię cię z nią! — Jej chodzi o ciebie! Uciekaj! Wstał i pomógł się Sylvie podnieść, rozglądając się niespokojnie. Pociągnął ją ku wyjściu, zgięty wpół. Ból po uderzeniu młotka wyciskał mu łzy z oczu. Tylko siniaki? A może złamane żebra? Teraz nie miał czasu na oglądanie ran. Z korytarza widać było południowy salon. Narzędzia Dona sunęły po podłodze, układając się w koncentryczne kręgi. Otaczały warsztat. Kiedy Don zatrzymał się w ko- rytarzu, narzędzia znieruchomiały i zaraz utworzyły ścieżkę prowadzącą prosto do miejsca, w którym stał razem z Sylvie. Warsztat drgnął i ruszył w ich kierunku. — Uciekaj! — krzyknął Don. Warsztat uderzył go w biodro i powalił na ziemię. Don zdołał złapać go za nogę; warsztat powlókł go za sobą, nieco zwalniając, choć nadal nieustępliwie sunął w kie- runku Sylvie. Sylvie szarpała się z klamką. — Zamknęła nas, zamknęła! — krzyczała. Don znalazł wreszcie oparcie dla stóp. Podniósł z wysiłkiem nogę warsztatu, który zachwiał się i upadł na bok. Znieruchomiał, całkiem jakby dom zrozumiał, że ta broń już mu się nie przyda. Drewno drzwi pod klamką zaczęło wzdymać się i pęcznieć. Don rzucił się na po- moc Sylvie