Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Milcząc, wpatrywał się w oblicze Jurczaka, czerwone, pełne, ociekające potem. Wewnętrzne zadowolenie malowało się na tej twarzy, jakieś, można rzec, fizyczne szczęście biło z tych maleńkich, szarych oczu. Mówiły one, że w tej istocie zawarto trwały pokój pomiędzy duchem, a ciałem i że żadna ze stron sprzymierzonych nawet nie myśli rozpoczynać walki. Bardzo im dobrze z tym trwałym pokojem. — Opowiedz nam teraz, kochasiu — począł Jurczak, odsuwając próżną filiżankę — jakim to cudownym sposobem przybyłeś w nasze strony z takiego dalekiego wielkiego świata ? Iwański, chcąc nie chcąc, powtórzył to, co na wstępie powiedział pani Jurczakowej. Ale powtórzył sucho i bez serca. Jurczak swoim zwykłym sposobem podtrzymywał opowiadanie: — Aha! Tak, tak! No i cóż dalej ? — No i nic — kończył gość — teraz oto jadę na posadę… — To znaczy — przerwał Jurczak — że teraz dopiero dobijasz się szczęścia! A my, braciszku, bez pogoni za szczęściem dawno jesteśmy szczęśliwi! Samo nam do rąk przyszło. Czyż nie prawda, kochanko ?Żona nic nie odpowiedziała. On pogładził ją lekko po twarzy, a Iwańskiemu zdało się, że to jego zgrzebłem po sercu gładzą. — Teraz, przyjacielu, pójdziemy oglądnąć moje gospodarstwo. Co ? Dobrze ? Wieczór, jak na to, prześliczny. Gość wypraszał się; mówił, że ksiądz musi być zmęczony, przyznał się nawet, że na gospodarstwie nie rozumie się wcale, ale nic nie pomogło. Gościnny gospodarz koniecznie pragnął pochwalić się swem szczęściem. — Oto stajnia na bydło! W całym dziekanacie niema takiego bydła. Czyste szwice. W zeszłym roku marszałek zapłacił mi za roczną jałóweczkę 100 złr. Nie wierzysz? Spytaj się żony. A to moje paradyery. Wojskowe wprawdzie, ale jakie konie!… Bo to, rozumiesz, koło interesu trzeba umieć chodzić, aby było i tanio i dobrze. A to moja stodoła. W tym roku zaledwie czwartą część wszystkiego zboża zmieścić mogła, bo musisz wiedzieć, że oprócz plebańskiego pola mam jeszcze i wynajęte. Mówią, że rola nie rentuje się. Kłamstwo! Jeszcze jak się opłaca! Ale trzeba umieć chodzić koło niej, trzeba być dobrym, dobrym gospodarzem… Słowa „dobrym gospodarzem” wymówił jeszcze z większą dumą, niż wtenczas, kiedy żonę za nalewki chwalił. Obejrzawszy oborę, wracali zwolna do domu. Gościnny gospodarz mówił po drodze: — Na drugi rok na miejscu tej oto rudery, stanie domek, jak pudełeczko. Pokażę ci plany. Wszystko już gotowe. Konkurencya rozpisana, ugoda z dostawcami zawarta, słowem — wszystko. I to, kochasiu, nie każdy z nas potrafi. Nie jeden mieszka, daruj za słowo, jak w chlewie. Bywają plebanie gorsze od moich stajni. Nie wierzysz ?… Iwański ani myślał przeczyć. Był on zupełnie czem innem zajęty. Na słowa gadatliwego kolegi prawie nie zwracał uwagi. Zajęty był inną mową — tą, która płynęła ze strun, z pod jej palców. W nieobecności męża, ona dalej grała, a Iwańskiemu zdawało się, że ten czarny i martwy instrument, to jej jedyne lekarstwo, ostatnia deska ratunkowa, jedyny powiernik biednej nieszczęśliwej duszy. I zrobiło mu się na sercu tak ciężko, że chciał płakać, przeklinać, słać protest do nieba i świat cały wyzywać do nierównej walki. — Jak widzisz, przyjacielu, powodzi mi się jednem słowem dobrze, a byłoby jeszcze lepiej, gdybym miał żonę gospodynią. Tak, tak! Ja wcale na nią nie narzekam. Broń Boże! Cicha jest, spokojna, mało wymagająca. Balów się jej nie zachciewa, ani żadnych wizyt. Ale, jak to mówią, mąż i żona nawet sen jeden mieć powinni. Prawda ? — Prawda! — odrzekł Iwański, z trudnością kryjąc wzruszenie. — Masz słuszność! Mąż i żona nawet sen jeden mieć powinni. Siedli na ławie pod lipą. Z domu dolatywały do nich dźwięki fortepianowe. Raz przewlekłe, tęskne i melancholijne, to znowu silne, burzliwe, jak żal, który przestaje być żalem, a staje się obłąkaną, prawie szaloną rozpaczą… Na dworze robiło się coraz ciemniej. Iwan Łypa MORZE ROZDZIELIŁO