Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Archiwa ocalały, trzeba tylko do nich dotrzeć. Myślę, że księgi meldunkowe znajdziemy w archiwum miejskim. Któryś z nas będzie musiał się tam wybrać i sprawdzić. Michaił popatrzył uważnie na pana Tomasza. - Czy wygląda pan na mołdawskiego historyka? - zapytał. - Co proszę? - zdziwił się szef. Michaił działał jednak jak w transie. Z kontenerka wydobył plik dokumentów. Kartkował je przez chwilę. - Mam paszport mołdawski in blanco. - Sam paszport nie wystarczy - zauważył szef. - Zjedzmy - powiedział Michaił. - A potem pomyślimy. Danie było naprawdę niezłe, choć trzeba je było odrobinę dosolić. Po kolacji nasz przyjaciel rozłożył zestaw fotograficzny i sfotografował szefa. Przez dobrą godzinę coś cudował z drukarką i komputerem. Wreszcie wyszedł z pokoju. - Proszę - wręczył panu Tomaszowi paszport. - Jest pan teraz Nicolae Frigitescu, profesor uniwersytetu w Kiszyniowie. - O, to tam jest uniwersytet? - zdziwił się pan Tomasz. - Nie wiem, ale trzeba zaryzykować. Tu jest pismo od rektora uniwersytetu w Kiszyniowie do dyrekcji tobolskiego archiwum miejskiego z prośbą o udostępnienie panu wszelkich materiałów. To jest list polecający od prezydenta Borysa Jelcyna. - Rany boskie! - jęknął szef. - Przecież jeśli mnie z tym złapią, to... - Nikt nie ośmieli się pana złapać. A jeśli jacyś się pojawią, to na widok tego pisma oślepną i ogłuchną. W razie czego pokaże im pan tę kartkę i każe się odczepić. Gdyby mieli jakieś wątpliwości zażąda pan ich nazwisk i numerów służbowych celem wysłania niedowiarków na Kamczatkę. - Mam pewną wątpliwość. Co robi w prowincjonalnym radzieckim archiwum profesor z Mołdawii? I jak uzasadnić prośbę o okazanie dokumentów dotyczących spraw meldunkowych z 1918 roku? Michaił uśmiechnął się. - Szuka pan Rumunów z Mołdawii, którzy przebywali tu w tym okresie. Pojedziemy Rosynantem. Trzeba tylko zmienić tablice rejestracyjne. - A skąd weźmiesz rumuńskie tablice rejestracyjne? - zdumiałem się. - Nie rumuńskie, tylko mołdawskie. Jak to skąd? Zaraz je zrobię. Z kontenerka wyjął bryłę masy plastycznej. Rozwałkował ją po stole pustą butelką. Nożem przyciął ów naleśnik do odpowiednich wymiarów. Resztę masy zagniótł i po rozwałkowaniu wyciął z niej litery i cyfry blaszanymi szablonami. Nakleił to na tablice, a następnie spryskał jakimś potwornie cuchnącym aerozolem. - Utwardzacz - wyjaśnił. Po kilku minutach oderwał obie płytki od stołu. Pomalował je sprayem na biało, a potem pędzelkiem pociągnął literki na czarno. Obejrzał krytycznie swoje dzieło. - Ujdzie - zadecydował. Znalazł nawet mołdawską nalepkę na tylną szybę. Nim zapadła noc wóz był gotowy. Po wieczornej herbacie Michaił poszedł nad rzekę, a ja i pan Tomasz wdrapaliśmy się na wieżyczkę. Słońce zachodziło nad lasami. - Beznadziejnie mi wygląda ta sprawa - powiedział szef. - Zupełnie beznadziejnie. Sądzisz, że ci, którzy mieli rodziny w mieście, ukryliby carskie klejnoty u krewnych? - Nie da się tego wykluczyć - zauważyłem łagodnie. - A właśnie że da się to wykluczyć - powiedział szef z pasją. - To niemożliwe. Kraj ogarnięty wojną domową, a tu przychodzi do ciebie kuzyn, którego być może nie widziałeś od lat, wręcza ci szablę z rękojeścią wysadzaną brylantami i prosi o przechowanie. - Ryzyko faktycznie spore. Ale z drugiej strony ludzie wówczas byli inni. Bardziej honorowi. Myślę, że to możliwe. Poza tym niektórzy mogli liczyć na restaurację dynastii. Wówczas najwierniejsi z wiernych otrzymaliby sowite wynagrodzenie za swoje trudy. - Świetnie. A teraz wyjaśnij mi taką rzecz. Car zginął, nastał czerwony terror. Co robi człowiek mający klejnoty? - Wymienia je na chleb. Zgoda. Ja też o tym pomyślałem. Ale gdyby wymienił, to przecież gdzieś wypłynęłyby. - Brylanty z korony można sprzedawać po jednym całymi latami. Złoto stopić i porąbać na kawałeczki. Wreszcie Rubinowa Tiara... Rubiny można pociąć na mniejsze. W ten sposób wprawdzie sporo się traci, ale zaciera dokładnie historię kamieni. A to może uratować życie. Popatrzyłem w zadumie na zapalające się w mieście latarnie. Od rzeki wiało chłodem. - Nie mamy innych punktów zaczepienia - zauważyłem. - Sądziłem, że nasz przyjaciel znalazł jakieś nowe wskazówki. Tymczasem... Rzeką płynęła barka. Wiatr zmienił kierunek. Zaczęło lekko cuchnąć oparami jakichś pochodnych ropy naftowej. Wycofaliśmy się na parter. Ranek był mglisty. We wnętrzu Rosynanta było ciepło i miło. Szef kartkował podrobione dokumenty. - Głupio mi - powiedział. - Nie można by tego zrobić jakoś legalnie? - Panie Tomaszu - powiedział poważnie Michaił. - Niech pan zapomni o uczciwości. Na chwile, na godzinkę. To jest Azja. Bizancjum. Tu urzędnik jest panem i władcą petenta. Musi ich pan na dzień dobry ochrzanić. Za najmniejsze opóźnienie grozić konsekwencjami. Wymachiwać listem Jelcyna i ciskać klątwy po rosyjsku. Proszę nie zapominać, że Mołdawia przez pięćdziesiąt lat należała do ZSRR. - Jak brzmią najlepsze rosyjskie przekleństwa? - zainteresował się szef. Michaił usłużnie zacytował kilkanaście. - Proszę pamiętać, że jechał pan tu przez cztery dni i żaden urzędnik nie może piętrzyć trudności. Właściwie to powinni panu przynieść te papiery w zębach do Kiszyniowa. Gościć pana pod swoim dachem to dla nich zaszczyt. - Poradzę sobie - powiedział kwaśno