Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Niechaj ci własne serce sprzyja. Objąłem go, przycisnąłem do serca, a on mi uścisk odwzajemnił. Z wielkim żalem pomyślałem, że Helena nie mogła dać mi syna. I na moment coś mnie dojmująco ścisnęło za gardło. Lecz wnet ujrzałem skupioną buzię Jo, młodziutkie oczy mojej córki, które niechybnie będą mądre, i pocieszyłem się, że kiedyś dobrej sławy naszego imienia będzie strzec Jo, mój Telemach w spódnicy. Raptem do karmazynowej sali wsmyknęła się Łasiczka. I wąskim przesmykiem między łóżkami pomknęła wprost ku mnie. Zerwałem się z pościeli natychmiast stając na baczność, gdyż tak zwykłem oddawać honory nadzwyczaj rzadkim tu gościom. Lekarka zmrużyła w uśmiechu wąskie oczy, a siny makijaż sprawiał, że lśniły one niesamowicie. - Więc zgadza się pan? - Słucham? - Zgadza się pan na badanie ręki, panie Krzysiu? - Tak jest. Oczywiście - potwierdziłem. - Bez obaw, że dzieje się panu krzywda? - Pani doktor, nie wiem, jak mam to rozumieć - spytałem niemile zaintrygowany. - Badanie nie będzie przyjemne - powiedziała świecąc swoimi niesamowitymi oczami. Przypominały zielone ślepia niezwykłego gatunku kotów, który dawno "wyginął. - Aha. A czy będzie je przeprowadzać Żelazna Dziewica z Norymbergi? - zagadnąłem. - Kto?... - zatrzepotała rzęsami. - Taka jedna pani. Cała z żelaza, ze szpikulcami w środku... - Ależ nie! Na pewno nie... - odparła z całą powagą, po czym. natychmiast poznałem, jak niebezpiecznie żartować z psychiatrą, bo od razu potraktowała mnie jak klasyczny przypadek schizofrenii paranoidalnej; psychiatrzy są szczęśliwi, gdyż na wszystko mają formułkę, więc z punktu orientują się, jak pacjentem pokierować. - Będą dwie bardzo miłe panie... Jeśli pan wierzy, że kobiety mają dusze, to one je mają... - Skoro tak, to w porządku - uśmiechnąłem się. Łasiczka skinęła głową. - Więc proszę włożyć szlafrok - rozporządziła. - A Rózia od razu pana zaprowadzi. I czmychnęła w pośpiechu - zanim kilku moich towarzyszy, podnieconych nadarzającą się okazją, zdążyło ją dopaść ze swoimi suplikacjami. A widziałem, jak sposobią się ku temu. Ona też to spostrzegła, gdyż lekarze psychiatrzy mają nadzwyczaj wyrobiony zmysł spostrzegawczości: uciekają akurat wtedy, kiedy najbardziej są potrzebni. Więc ulotniła się tak sprytnie, że nikt jej nie dopadł. Albowiem z konieczności większość moich towarzyszy poruszała się ślamazarnie, czego o lekarce nie można powiedzieć. Cieszyła się przewagą człowieka bez żadnych dawek nad ludźmi "na dużych dawkach". W każdym razie mój dialog z Łasiczką wniósł trochę ożywienia w ciężki od nudy żywot na sali. W zielonym szlafroku poszedłem za moją przewodniczką. Okazało się, że była to ta sama Rózia, która raz prowadziła mnie w podziemia, na ubój. Wtedy nie wiedziałem, jak się zwie, rumiana, silna i pyzata, a teraz nabrałem dla niej sympatii, gdyż po pierwsze nie wiodła mnie do piwnic, a po wtóre nie usiłowała kuksać ani przynaglać. Opuściliśmy nasz oddział i wędrowaliśmy kondygnacjami pustych i zielonych korytarzy, labiryntem tak rozpasanym, że Franz Kafka wzdychałby z upojenia. Korytarzami szła nuda gigantyczna. I Rózia, proste dziewczę, bez krępacji ziewała. Wyprzedziła mnie o parę kroków, więc mogłem podziwiać jej jędrne łydy. No i to, co z tyłu rozpierało fartuch. Markiz de Sade w młodości takiej by nie przepuścił! Biedny, święty człowiek, chciało mu się ryzykować życiem, aby takie klępy rózgą ćwiczyć do orgazmu. Wprawdzie wszystkie eksperymenty markiza, mimo że je skrupulatnie opisał, nie są światu znane... Lecz precz z libertynizmem!, skarciłem się. Nie ma lepszego remedium na nudę - śmiertelną nudę tworkowskich korytarzy - niż zabawianie dam. Przeto i swoją damę postanowiłem zabawić. Okazało się to wcale nie łatwe. Właściwie był to wysiłek ponad wytrzymałość przeciętnie inteligentnego mężczyzny. Kontakt z nią byt iluzoryczny, na jakikolwiek koncept się zdobyłem, moja dama odpowiadała nieodmiennie: "Yhm" albo "Ehe". Stawało się to tak deprymujące, że zaczynałem rozumieć markiza, który kazał im ściągać pantalony bez gadania - "Yhm", "Ehe" - i smagał te gołe dupska. Zamiast wysilać się tak jak ja na dusery. - Pamięta panna Rózia, jak szliśmy razem do łaźni? - Yhm. - I dobrze tam było? - Ehe. - Panna Rózia jak coś powie, to aż raźniej człowiekowi na duszy. - Yhm. - Yhm?. - Ehe. Dałem więc spokój konwersacji. Szliśmy jak na odwach, ona krok przede mną, zwalista, grzmociła piętami, a ja za nią, chuderlawy cień z zadyszką. Z korytarza na taras, na powietrze, podeszliśmy pod osobny pawilonik, który w rzeczy samej wyglądał jak wartownia. Gdy rzuciłem okiem wokół, zdało mi się, że znalazłem się w samym centrum koszar Jego Impieratorskogo Wieliczestwa! Ciężkie budynki z tej samej rdzawej cegły, z której budowano cytadele, choćby na obrzeżach Warszawy. W powietrzu unosiła się stęchła woń onuc, szyneli i końskiego potu