Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ale Jakimowskiego, choć uznawał winy ojca, zraziła nienawiść Kozaków. — Do rodzin a gospodarek musim wracać — rzekł sucho. Satanowski, by zapobiec niesmakom, jął mówić o żeglarstwie. Dla Kozaków nie było to nowością, bo sami przecie „chadzali" czajkami przez Morze Czarne aż na azjatycki brzeg i mieli sporo do powiedzenia w tej materii. Ale prawdziwe zapanowało wesele, gdy zapytawszy o jakiś instrument muzyczny, otrzymał z komory lutnię. Śpiewy a tańce polskie i ruskie konkurowały z sobą o prym. Nazajutrz bosmani zabrali się do wyjazdu. Po otrzeźwieniu i reprymendzie Jakimowskiego nawet Stołczyna poniechał zamiaru kozakowania pospołu z Karmanczukami. Ci jednak namawiali ich nadal —• jeszcze przy strzemiennym kusząc ponętnymi widokami, •— Już jutro moglibyśmy uszczknąć coś niecoś z orszaku knia-zia Zbaraskiego kraj czego. Kniaź ciągnie do Zbaraża. W Jarmo-lińcach, ze cztery mile stąd, ninie popasa. Jakimowski zamyślił się, po czym rzekł żywo: — No, bądźcie zdrowi! Gdy zajdzie potrzeba, pomyślę o was. — I chyba o chęci nasze spytasz... — odparł drwiąco Prokop. Wybrnąwszy z gęstwiny na jakąś rzadziznę, bosmani wedle mchu zarastającego północną stronę pni drzewnych pociągnęli na południe, do Jołtuszkowa, uspokoić Jakimowskich co do swego losu. W dalszym planie, wobec zagrożenia ze strony kanclerza, mieli zamiar wstąpić na służbę do Jerzego Zbaraskiego, który krajczo-stwo koronne piastował. „Książę pan ochroni nas przed hareszta-cją choćby'na przekór temu kuternodze" — przewidywali. Gniewni na Żółkiewskiego za dociekliwość w egzekucji wyroków sądowych, pod wpływem osobistej . „krzywdy", powtarzali zawzięcie pogłoski o jego podłości. Zbaraskich natomiast, których nimb to warzyszył im całe życie, uważali za naturalnych obrońców przed zakusami hetmana. Pani Dorota Jakimowska osłupiała na widok haresztantów. — W imię,Ojca i Syna, i Ducha... — przeżegnała się. — To my, pani matko, nie zjawy żadne! — wołał Marek. Opowieść zuchów znowu wprowadziła panią Dorotę w osłupienie. — Zali to możebne? A nie koloryzujecie waściowie? — A jakoż byśmy śmieli! — zarzekali się. — Gdzież to ojczulek? — spytał Jakimowski. •— Pociągnął na sejm niedługo po waszej haresztacji. Ale miał przedtem wstąpić do Żółkwi. — Do Żółkwi? Po co? Do onego przeklętego kuternogi? Pani Dorota, tyranizowana całe życie przez męża, bała się każdego wzburzenia, nawet synowskiego. — Prosić za wami — szepnęła. — Żebym miał skonać 'na palu, nie wykrztusiłbym doń słowa prośby! -- zaklął się Marek zapalczywie. — Zaraz uciekamy, bo nas przecie ścigają jego siepacze. Aż dziw, że ich tu po naszej ucieczce nie było. — Znowu cię nie będzie, synku — załkała matka. — Boże! Jąkam nieszczęśliwa! Śmierć nad wami wisi! Boże! Boże! Uklękła przed obrazem Matki Boskiej i zanosiła głośne modły. Po pewnym czasie wstała nieco uspokojona. — Skoro potąd nikt z grodu tu nie był — wywodziła — to może teraz uszanują nietykalność domu szlachcica. Ojciec poruszy na sejmie gwałt pana hetmański: najście Burczaka na dom nasz. — Eh! co tam zrobi pierwszej po królu osobie! — odparł niecierpliwy Marek. — A gdzież.to panny? — Anielcia jest u państwa Smolińskich. Taką cieszy się atencją u nich, powiadam ci, synku. Prawie co dzień przysyłają po nią sanie, by chorej pani Smolińskiej asystowała. Wiesz chyba czemu... — Ano wiem... Satanowski i Stołczyna też wiedzieli: panny Jakimowskie miały być wydane za dwu młodych panów Smolińskich. Satanowskiego niewiele to obchodziło. Natomiast Stołczynie rumieńce zapaliły lice. Albowiem zagrożona swatami Wanda zapadła mu od razu w serce. — Wandzia zaś popadła w melancholię po waszej haresztacji — ciągnęła pani Dorota. — Co ja z nią miałam! Od zmysłów odchodziła, płakała po nocach. A teraz jeno w kościele przesiaduje i modli się za panów. Ona już taka wrażliwa: na oko kamienna statua, aliści gdy ją co poruszy, to amen... Zaraz poślę po nie obie. Kiedy wyszła dać polecenie służbie, Marek i Stefan ze zdumieniem zauważyli, że nie ma Jana. Szukali go daremnie. Stołczyna tymczasem cwałował co koń wyskoczy do kościoła. Wiorstę dzielącą dwór od świątyni przebył błyskawicznie. Ujrzawszy sanie koło bramy, zagadnął woźnicę drepcącego po śniegu dla rozgrzewki. — Czyj to zaprzęg? T— Jaśnie wielmożnego pana Jakimowskiego. Przywiezieni ja-śnie panienkę jejmość. To mnie wasza miłość nie poznał? Stołczyna zeskoczył z kulbaki, rzucił chłopu na ręce cugle swego wierzchowca i wszedł do kościoła. Mimo półmroku wnet odszukał wzrokiem Wandę. Cicho, na palcach, minął kilka mieszczek, które nie przerywając modlitwy przyglądały mu się z natrętną ciekawością, podszedł do zatopionej w modłach dziewczyny i ukląkł obok niej. Gdy go zobaczyła, rozpłakała się bezgłośnie, a nie zważając na plotkarskie oczy, bez opanowania chwyciła go jedną ręką za dłonie złożone do modlitwy i uścisnęła je. W twarzy, ociekającej łzami, miała wyraz szczęścia. Ale ochłonąwszy zawstydziła się wybuchu uczucia, wstała i wyszła z kościoła. Jan podążył za nią. Raptus, nie bacząc na woźnicę chwycił dłonie Wandy i obsypywał pocałunkami, dopóki mu ich nie wyrwała, co uczyniła niezbyt rychło, zniewolona nie znaną dotąd błogością. —• Zapominasz się waćpan — szepnęła w końcu naiwnie. — A waćpanna przy ołtarzu, gdyś mnie spostrzegła? •—• Bom się domyśliła, że skoro waść, to i Marek, i pan Stefan... — Błagam: nie idźmy jeszcze do sań, przejdźmy się dokoła. Zawahała się. Niektóre bowiem mieszczki, nie mogąc wytrzymać ciekawości, wyszły przed kościół, a i woźnica gapił się na niespodziewaną dlań konfidencję młodej pary. Mimo to wyraziła zgodę. Za kościołem, gdy znikli z oczu ciekawych, Stołczyna znowu stracił panowanie nad sobą i wycałował ręce Wandy. — Co waść czynisz? Co waść... Boże! — szeptała, przejęta na wskroś niepojętym ogniem, ale wyrywała się bez skwapliwości. Stali długo naprzeciw siebie patrząc sobie w oczy. —• Nie jesteś waszmościanka rada, żem się salwował? — Radam, że Marek... że waćpan, że... — bąkała. — Jak to było? •— Opowiem drogą. Ninie mam ważniejsze materie. Powiem jeno, żeśmy wszyscy trzej cali i zdrowi... A waćpanna to jednako rada z mojego powrotu, jak i dla przykładu — z powrotu Stefana? — Tak. Bo niby... — A ja mniemałem, że zaraz po Marku u waćpanny idę. Spojrzała mu wymownie w oczy i odrzekła: —• A waść potem za jaką wodnicą popłyniesz... — Ławica, wodnic to samo dla mnie, co ławica śledzi, kula mi w łeb! — zawołał gorąco. — Niewarta jednej łezki waćpanny. —• One są niby królowe. A cóż ja... — Cesarzowa! Kula mi w łeb! Jakem był w łykach, to dlatego żywota żałowałem, że waćpanny nie obaczę. — Chodźmy do sań! — rzekła nagle. W drodze żywo rozmawiali. A woźnica, acz młody, niedoświadczony pachoł, od razu poznał, że mają się ku sobie. Toteż podsłuchiwał ich madrygały słowne, by je spożytkować kiedyś dla siebie. W domu panował wielki rwetes