Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Charlie wzruszył ramionami. — Sam wiesz, jak to jest. — Strzepnął płatki śniegu z kurtki. — Nic ci się nie stało? Miles pokręcił głową. — Nic. Jestem tylko trochę wytrącony z równowagi. — Jak do tego doszło? — Straciłem panowanie nad kierownicą. Drogi są teraz oblodzone — wyjaśnił Miles obojętnie. Charlie czekał, czy Miles doda coś jeszcze. — To wszystko? — Sam powiedziałeś, że wgniecenie jest niewielkie. Charlie przyglądał mu się badawczo. — Cóż, na szczęście nie jesteś ranny. Drugiemu kierowcy też się chyba nic nie stało. Miles skinął twierdząco głową i Charlie oparł się o samochód obok niego. — Nie masz mi nic więcej do powiedzenia? Gdy Miles milczał, Charlie odchrząknął. — Policjant powiedział mi, że oprócz ciebie był jeszcze ktoś w samochodzie, ktoś skuty kajdankami, ale przyjechała jakaś kobieta i zabrała go. Podobno do szpitala. Teraz... — Umilkł, otulając się szczelniej kurtką. — Wypadek to jedno, Miles, ale działo się tu znacznie więcej. Kto był z tobą w samochodzie? — Nie odniósł poważniejszych obrażeń, jeśli to cię martwi. Obejrzałem go dokładnie, nic mu nie będzie. — Odpowiedz mi na pytanie. I tak masz j u ż dość kłopotów. No więc, kogo wiozłeś jako pasażera? Miles przestąpił z nogi na nogę. — Briana Andrewsa — odpowiedział — brata Sary. — Zatem to Sara zabrała go do szpitala? Miles bez słowa skinął głową. — I to on miał na rękach kajdanki? Nie miało sensu uciekać się do kłamstwa w tej sprawie. Miles znowu kiwnął krótko głową. — Czy nie wyleciało ci przypadkiem z głowy, że jesteś zawieszony? — spytał Charlie. — Że oficjalnie nie wolno ci nikogo aresztować? — Wiem. — Wobec tego, co ty, u diabła, wyprawiasz? Cóż to za pilna sprawa, że nie mogłeś wezwać policji? — Umilkł, patrząc Milesowi prosto w oczy. — Muszę znać prawdę natychmiast. I tak w końcu dowiem się wszystkiego, ale chcę to usłyszeć najpierw od ciebie. Co takiego zmalował? Handlował narkotykami? 356 357 — Nie. — Przyłapałeś go na kradzieży samochodu? — Nie. — Wdał się w bójkę? — Nie. — Więc o co chodzi? Choć z jednej strony Miles odczuwał pokusę, żeby zdradzić Charliemu całą absurdalną prawdę, powiedzieć, że to Brian zabił Missy, nie potrafił znaleźć słów. W każdym razie nie teraz. Nie może tego zrobić, dopóki wszystkiego nie przemyśli. — To skomplikowana sprawa — odrzekł wreszcie. Charlie wepchnął ręce do kieszeni. — Spróbuj mi wyjaśnić. Miles odwrócił wzrok. — Potrzebuję trochę czasu, by rozgryźć całą sytuację. — Jaką sytuację? To proste pytanie, Miles. W tej sprawie nie ma nic prostego. — Czy masz do mnie zaufanie? — spytał nagle Miles. — Tak, ufam ci. Ale to nie ma nic do rzeczy. — Zanim zajmiemy się tą sprawą, muszę coś przemyśleć. — Och, daj spokój... — Proszę, Charlie. Możesz zostawić mi tylko trochę czasu? Wiem, że przez ostatnie dwa dni dałem ci nieźle popalić i zachowywałem się jak szaleniec, ale naprawdę jest mi to potrzebne. I nie ma to nic wspólnego z Otisem ani Simsem, ani niczym podobnym. Przysięgam, że będę się trzymał od nich z daleka. Powaga, z jaką Miles go prosił, znużenie i dezorientacja, które dostrzegł w jego oczach, powiedziały mu, jak bardzo przyjacielowi na tym zależy. Nie przypadło mu to do gustu, ani trochę. Coś się tutaj działo, sprawa była najwyraźniej poważna i nie podobało mu się, że nie wie, o co chodzi. Ale... Mimo takiej właśnie oceny sytuacji, z westchnieniem odsunął się od samochodu. Nie powiedział nic i odszedł, nie oglądając się, albowiem wiedział, że jeśli to uczyni, zmieni zdanie. W chwilę później Charlie zniknął, jak gdyby go nigdy tam nie było. * * * Policjant z patrolu drogówki skończył pisać raport i odjechał. Bennie również. Miles jednak został na miejscu zdarzenia jeszcze przez godzinę, w jego głowie kłębiły się sprzeczne myśli. Nie zważając na chłód, siedział w samochodzie przy otwartym oknie, wodząc w zamyśleniu dłońmi po kierownicy. Gdy uświadomił sobie, co musi zrobić, podkręcił szybę w oknie i włączył silnik, po czym skierował się z powrotem na drogę. Samochód ledwie zaczynał się nagrzewać, gdy zjechał znów na pobocze i wysiadł. Lekko się ociepliło i śnieg zaczynał topnieć. Z gałęzi drzew kapały krople wody, uderzając równomiernie o ziemię, co przypominało tykanie zegara. Nie mógł nie zauważyć zwartych zarośli wzdłuż pobocza. Przejeżdżał obok nich tysiące razy, ale do dzisiejszego ranka nie miały dla niego absolutnie żadnego znaczenia. Teraz, wpatrując się w krzaki, potrafił myśleć wyłącznie o nich. Zasłaniały widok na trawnik i wystarczyło mu jedno spojrzenie, by zrozumiał, iż są na tyle gęste, że Missy mogła nie zauważyć psa. 358 359 Zbyt gęste, by się przez nie przedrzeć? Przeszedł obok szpaleru krzewów, zwalniając w okolicy miejsca, gdzie, jak przypuszczał, została potrącona Missy. Pochylając się, by lepiej się przyjrzeć, nagle zamarł... Nie było żadnych śladów, ale na ziemi leżały sterty poczerniałych liści i po obu stronach były połamane gałązki. Najwyraźniej czyjeś przejście. Czarnego psa? Nasłuchiwał, czy nie dobiegnie go z oddali szczekanie. Przyjrzał się badawczo podwórkom. Nic. Za zimno, żeby pies przebywał na dworze? Nigdy nie przyszedł mu na myśl pies i nie zakładał takiej sytuacji. Nikomu nie przeszło to przez myśl. Popatrzył zamyślony na drogę. Włożył ręce do kieszeni. Zgrabiały mu z zimna, z trudem zginał palce, a gdy się rozgrzały, zaczęły go szczypać. Nie przejął się tym. Nie wiedząc, co począć, pojechał na cmentarz. Miał nadzieję, że rozjaśni mu się w głowie. Zobaczył je z daleka, zanim jeszcze dotarł do grobu. Świeże kwiaty, oparte o kamienną płytę. W nagłym przebłysku pamięci wróciły do niego słowa, które wypowiedział kiedyś Charlie. Jak gdyby ktoś próbował przeprosić. Miles odwrócił się i odszedł. Mijały godziny. Ściemniło się już. Za szybą zimowe niebo było czarne i złowróżbne. Sara odwróciła się od okna i zaczęła znowu krążyć po mieszkaniu. Brian wrócił ze szpitala do domu. Rana nie była poważna, założono mu tylko trzy szwy, nie stwier-360 dzono żadnego złamania. Nie zabawili tam dłużej niż godzinę. Mimo że wręcz go o to błagała, Brian nie chciał z nią zostać. Potrzebował samotności