Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Nie bój się! — powiedziała z uśmiechem. — W Trzeciej Strefie patrole legitymują tylko w wyjątkowych przypadkach. Choćby nas na- wet zapisali, i tak nielegalne przekroczenie granicy wyszłoby na jaw do- piero jutro, bo nieistotnych raportów zewnętrznych nie wprowadza się w nocy do Systemu. Furgon przetoczył się środkiem ulicy i zniknął za zakrętem obok parku. Znowu cisza. Powiew wiatru przyniósł zapach rzeki i odległy warkot motorówki. Czekaliśmy w cieniu na rogu Południowego Bul- waru, aż ucichł gdzieś powyżej mostu między Trzecią a Czwartą Strefą. Dopiero wtedy zdecydowaliśmy się wkroczyć w przyjazną z pozoru cie- mność nie zabudowanego pasa przy granicy miasta, lecz w tej ciemności kryły się naelektryzowane zasieki i straż widząca poprzez noc. Tutaj już było niebezpiecznie. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdyby nas tam zatrzymali. Wytężając słuch, czekaliśmy na moment odpowiedni do przeskocze- nia na drugą stronę drogi, gdzie czerniały nadbrzeżne zarośla. Wreszcie zdecydowaliśmy się! Mokre gałęzie uderzyły w twarze i zamknęły się nad głowami. Cisza. Pojedyncze krople rosy spadające po liściach, plusk rzeki. Czekamy, aż zgasną światła w Czwartej Strefie i mgła wstanie z wody. Czekamy długo, bardzo długo. Wydaje się nam, że uciekamy tak już od początku świata, co się zaczął w niepomiernej dali, a przecież nasz wspólny świat to zaledwie kilka ostatnich godzin. Nagle snop światła z mostowej wieży omiata brzeg i kratę zamyka- jącą rzekę na granicy miasta, by zatrzymać się na środku wyznaczonym ciężką metalową ramą. Ze zgrzytem rozchodzą się wrota, otwierając drogę w dół, ku morzu. Jak urzeczeni patrzymy na smukłą białą łódź wynurzającą się z oparów na skraju światłości i bezszelestnie spływającą ku granicy. Po chwili mija otwartą bramę i niknie w mroku, a krata zwiera się z piskiem łań- cuchów i chlupotem zmąconej wody, światło reflektora zaś pełznie aż do tamtego brzegu i gaśnie. Mrok zda się teraz całkowity, lecz wiemy, że to tylko kontrast po jasności i trzeba czekać, aż głęboka noc wygasi odległe światła i uśpi czujność straży. Czekamy. Powoli milkną odgłosy miasta, gęsta mgła wchłania re- sztki świateł z tamtego brzegu, chłodzi rozpalone twarze i ręce. Teraz! Cal po calu czołgamy się w stronę cichego pluskania fali i odoru rozkładającej się ryby. Stromy obryw brzegu i szmer grud sy- piących się w dół skarpy, mozolne zsuwanie się po glinie i wreszcie upragniony dotyk wody. Jest płytko, zaledwie do kolan. Jak najprędzej na środek, gdzie można zatracić się we mgle i bezszelestnie spłynąć do kraty. I dopiero teraz przychodzi wątpliwość: czy umiem pływać? Nie wiem. Skoro jednak bez lęku wchodzę coraz głębiej w wodę, więc pew- nie ciało pamięta to, co umysł zapomniał, dlatego tylko mocniej ścis- kam jej dłoń i zagłębiam się aż po piersi. Nagle porywa nas nurt i niesie w ciemność. Płynę zagarniając wodę jedną ręką i wiem, że już tak kiedyś płynąłem w tamtym moim świecie i że ona robi to samo co ja i jest tak samo napięta w oczekiwaniu ude- rzenia. Przychodzi wcześniej, niż się spodziewaliśmy — napór wody rozpła- szcza nas na kracie i w pierwszej chwili wydaje się, że nie będziemy w stanie zrobić żadnego ruchu i już tak zostaniemy wtłoczeni pomiędzy zardzewiałe pręty, a o świcie zdejmą nas strażnicy z placówki strzegącej zapory. Wnet jednak oswajamy się z siłą rzeki i z wysiłkiem pełzniemy w prawo, bo tam, na środku, powinna być brama z kratą nie sięgającą dna. Ręka odlicza pręty — raz... dwa... trzy, na czwartym zatrzymuje się, przyciąga ciało rozpłaszczone na zaporze, i znowu ten sam rytm, zda się bez końca. Takie same ruchy powtarza w ciemności ona i tak suniemy jak dwa zdychające pająki, aż w końcu zdaje się nam, że prze- oczyliśmy słupy bramy lub prąd zniósł nas za bardzo w prawo i zaraz będzie brzeg Czwartej Strefy, a na nim strażnik z reflektorem i kaj- dankami. Wreszcie jest! Nurt rozdziela gruba, żelazna rura przeżarta rdzą, w przodzie słychać cichy szum zawirowania. Ściskam jej rękę, biorę głę- boki wdech i zanurzam się w wodę szukając dna. Głęboko! W końcu dotykam rękami kamienistego podłoża i odnajduję spód kraty — mię- dzy żelazem a gruntem jest szpara szerokości czterech palców