Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Odbierze pan tu czy w kabinie? 131 — Tutaj — wysyczał Rod przez zaciśnięte usta. Człowiek oddalił się, a na stoliku wykwitł nagle srebrzysty sześcian aparatu holofonu i za- mrugał na Roda złowieszczo — jak mu się zdawa- ło — czerwonym oczkiem. Włączył urządzenie i na fotelu naprzeciw- ko zmaterializowała się postać Rity. Jęknął w du- chu na ten widok, nie przewidział go i nie był zu- pełnie przygotowany do rozmowy z dziewczyną. Myślami był od niej daleko, a prawdę mówiąc, zapomniał niemalże o tym epizodzie sprzed dwóch dni. — Witaj! — powiedziała Rita. — Wiesz, gdzie cię umiejscowiłam? Wyniosłam aparat nad morze i siedzisz teraz na czarnej skale, o któ- rą z wściekłością rozbijają się morskie grzywa- cze, sycząc i zalewając cię białą pianą. Jesteś tyl- ko zbyt odgięty ku tyłowi, wygląda to nonsza- lancko i w ogóle przeczy zasadzie równowagi. Czy nie mógłbyś pochylić się trochę ku przodowi i objąć ramionami kolan? Tak lepiej kompono- wałbyś mi się z całością sceny. Jest noc, huk morza i ty na skale, niczym Byron. To bardzo do- brze wygląda, wiesz? A ja, gdzie mnie teraz wi- dzisz? — W kawiarni, po drugiej stronie stoli- ka — powiedział Rod z oznakami udręki i lekkiej histerii w głosie. 132 — Nie przeszkadzam ci? Jesteś sam? Ni- kogo oprócz ciebie nie widzę. — Nie przeszkadzasz. Nie bardziej niż ktokolwiek inny. — Coś nie w porządku? Nie wyglądasz najlepiej. — Ależ skąd! — Rod zmusił się do skąpe- go uśmiechu. — Wszystko jest OK. — Powiedzmy, że ci wierzę. Kiedy lecisz? — Dokładnie nie wiem. W najbliższych tygodniach. — Napisałam wiersz. O tobie. Chcesz po- słuchać? Skinął głową. Wydawało mu się, że ma zawroty głowy i mdłości — nie mógł jednak od- mówić. — Więc słuchaj: Jesteś Jak błysk meteoru, co z czarnej otchłani W ogród mego serca wpadł, By zasiać w nim niepokój i miłość Pośród kosmicznych, czerwonych szczęścia traw. — Niezłe — powiedział Rod bez entuz- jazmu. Rita odczuła to, bo zamilkła na moment, a potem jej fantom spojrzał Rodowi prosto w oczy. — Szkoda, że uciekłeś Rod, naprawdę szkoda. 133 Znów chwilę poczekała, lecz nie doczeka- wszy się z jego strony najsłabszej bodaj reakcji, powiedziała ze sztucznym ożywieniem w głosie: — Byłabym zapomniała! Wymyśl jakiś ty- tuł do mojego wiersza i powiedz, kiedy wracasz? — To wiem dokładnie — odparł Rod. — Nie wrócę nigdy. A wiersz możesz zatytułować „Epitafium"! Sięgnął dłonią do wyłącznika i postać Rity zniknęła jak zdmuchnięta. Przymknął oczy, by nie widzieć mrugającego uparcie światełka łącz- ności. Wreszcie zgasło i Rod przez chwilę poczuł się spokojniejszy, tak jak wtedy, gdy ciężko dy- sząc wytoczył się, czy raczej wyczołgał, z Kraftem uwieszonym za nim niczym dziecko na długiej pę- powinie, z tej przeklętej dziury i przeszedłszy przez pierścień otaczający otwór niby-krateru, zwalił się jak nieżywy na ziemię. Nie był zdolny do zrobienia najmniejszego bodaj ruchu ani wy- dania z siebie głosu, więc tylko w myślach przyzy- wał Nelly, która została na statku i powinna teraz przyjść im z pomocą. Lżył ją w milczeniu najgor- szymi wyrazami za to, że nie zjawia się natych- miast, że nie czeka, że nie przewidziała ich wy- padku, że nie spostrzega ich teraz, gdy obaj led- wie żyją. Właściwie wcale nie był pewien, czy Kraft nie umarł, lecz po raz pierwszy było mu to zupełnie obojętne. Jego cała złość skoncentrowa- ła się na niej, ją obwiniał za wypadek, za kontuz- 134 ję Johanna, za własny wysiłek i teraźniejszą dzie- cinną bezradność. Teraz, gdy naprawdę jej po- trzebowali — opuściła ich. Z trudem uniósł twarz ku górze, by sprawdzić, czy statek czeka na nich jeszcze, bo w swych oskarżeniach gotów był ją obwinie o pozostawienie ich tu na zawsze. Ale srebrna iglica trwała tam, gdzie ją rano zostawili. Wbrew temu co powinien odczuwać, wcale go to nie uspokoiło, jakby przypuszczał, że Nelly na piechotę wróciła na Ziemię. Dopiero po dłuższej chwili dotarła do niego nielogiczność ta- kiego myślenia, ale naprawdę opanował się wów- czas, gdy dostrzegł jak od burty statku odrywa się jakiś kształt i szybując w powietrzu zmierza w ich kierunku. Ogarnął go bezwład tak doskonały, że zupełnie nie pamiętał, co się stało potem i w jaki sposób znaleźli się wraz z Johannem we wnętrzu pojazdu. Później, gdy już przyszedł do siebie, nie mógł uwierzyć, że od chwili, w której wypełzli ze sztolni, do czasu, gdy znalazł się na swoim posła- niu, minęły ledwie trzy minuty! Leżał potem dłu- go i patrzył w sufit. Jego kłopoty z czasem tylko się pogłębiły, bo gdy jemu się zdawało, że tak kompletnie opuszczony spoczywa już kilka dni bez mała, to mijały tylko sekundy. Po kilku wiekach przyszła Nelly i powie- działa, że już jest wieczór. — Dopiero? — zdziwił się Rod. 135 Milczeli. Był tak zafascynowany swoim problemem z czasem, że nawet nie zapytał co z Kraftem. Nie interesowało go to tak dalece, że gdy Nelly przerwała ciszę i powiedziała: Będzie żył, odruchowo zapytał: — Kto? Wypadło to głupio, tak jakby na statku był ktoś jeszcze poza ich trójką, lecz Rod nadal tego nie zauważał. — Johann — powiedziała dziewczyna z ró- wną prostotą. -— Zahibernowałam go. Podniósł brwi w geście zdziwienia, ale na- dal nic go to nie obchodziło. Nagle sobie przypo- mniał, że cały czas był pewien, iż Kraft przeżyje. Zdawało mu się, że gdyby umarł, on odczułby to pomimo metalowych grodzi dzielących teraz ich ciała. Doszedł do wniosku, że obrażenia Krafta wcale nie były tak groźne, by nie można go było leczyć na statku, ale nie odezwał się ani słowem. Z całej ich trójki Nelly miała największe zdolnoś- ci psychomedyczne i mogła postąpić tak, jak uwa- żała za stosowne. Zresztą we dwoje też potrafią wrócić na Ziemię, Kraft nie jest im do tego nie- zbędny. — Opowiedz, co się tam stało. Przymknął oczy. Właśnie na to nie miał najmniejszej ochoty. Zaczął więc przypominać sobie coś, o czym myślał podczas tej beznadziej- nej wspinaczki z dyndającym gdzieś w dole Kraf- 136 tem. Nie było to nic szczególnego, niemniej de- nerwowało go to, bo wspomnienie wymykało mu się niczym mydło z mokrych dłoni. Odprężył się, przestał ponaglać swój skamieniały mózg i nagle wspomnienie tego czegoś zaczęło się przybliżać, uwydatniać, krzepnąć i olbrzymieć. Miał je wresz- cie! Nie było niczym istotnym. Myślał wtedy o jakiejś scenie śmierci, którą widział dawno temu w holo i która zrobiła na nim wielkie wraże- nie
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Ale innym razem, o humor słońca zapytana, cale inaczej odpowiada: »Tęskne dziś słońce – mówi – takie tęskne i smętne, że choć pod ziemię wleźć!« I twarz jej własna cerą...
- — Co mam uczynić — zapytał — by zdobyć Złote Runo ? Przez chwilę panowała grobowa cisza, nie tylko w cieniu Gadającego Dębu, lecz w całym samotnym lesie...
- Nie zrozumiawszy, gdy| zdawaBo mu si, |e dziewczyna powiedziaBa musiaBe[", a nie: musiaBa[", Narcyz zapytaB: Z pewno[ci sByszaBem, ale wymieD mi swoje imi
- Chaldejczycy za[ byli przekonani, |e poza wodami otaczajcymi ziemi istnieje wysoki mur wyrastajcy z wody, podtrzymujcy sklepienie i wody nad sklepieniem
- – Sądzisz, że Mengsk mówił poważnie o emiterach psi? – zapytała Kerrigan, odczytując odpowiedź Mike’a, jak tylko wypowiedziała pytanie...
- – Kto tam? – zapytał bardzo cienkim głosem i usłyszał w odpowiedzi chrząknięcie tak grube, że z ledwością przecisnęło się przez szparę w drzwiach...
- Odetchnął z ulgą i z wdzięcznością całując jej rękę, zapytał: - A gdzie się schronić zamierzacie? - Troskaj się o swoje sprawy...
- - Więc co umiesz grać? - zapytał, sztywno dźwigając się na nogi i podchodząc do fortepianu...
- Gdyby ktoś zapytał, jak się czuje, mógłby odpowiedzieć tylko jedno: spełniony...
- Spotkał was zaszczyt rozpalenia w nim uświęconego ognia! Albowiem zaufała właśnie wam! Dobądźcie oręża i gotujcie się do czynu, bo nadszedł czas, by Miecz Świętej Ziemi...