Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wiedział, że sam jest za słaby, aby się choćby podnieść, a co tu mówić o ponownej milowej wspinaczce w ciemnościach. — To się na nic nie zda — odparł doktor Kates. — Nie ma mowy, żebyśmy go teraz znaleźli. Chyba że leciał tutaj na łeb na szyję. Miejmy nadzieję, że ma tyle zdrowego rozsądku, żeby iść stale w dół, i że nie poślizgnął się i nie złamał nogi. Teodor popatrzył na swój parujący kubek kawy. — Mój Boże — powiedział. — Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Siedzieli przez jakiś czas w milczeniu. Wiatr świszczał poprzez pokryty mchem dach chałupy. — Możemy iść od razu z rana — rzekł wreszcie doktor Kates. — Powinniśmy do tego czasu odzyskać siły. — Ale czy w takim śniegu można w ogóle przeżyć? — spytał Collis. — Czy słyszał pan o podobnym przypadku? Doktor Kates potarł brodę w zamyśleniu. — Nie w takim spacerowym ubraniu, jakie on miał na sobie. Nie ma szans. Zmęczyłby się, położył, i to byłby koniec. — Możemy się tylko modlić, żeby udało mu się uciec przed śnieżycą — rzekł Collis. — Tak — odparł doktor Kates. — Niestety, nic więcej nie możemy na razie dla niego zrobić. * Nazajutrz ranek był jasny, a niebo tak niebieskie, że prawie fiołkowe. Zjedli serdelki z fasolą, na schodku na zewnątrz chatki, a potem spakowali plecaki i wyruszyli na poszukiwanie Wang–Pu. Collis czuł się tak, jakby duży niedźwiedź przyłożył mu prawym i lewym sierpowym, a nogi miał zesztywniałe i pokryte sińcami. Ale świeży, łagodny wiatr i zapach sosnowych lasów działały na niego kojąco, więc kiedy skończyli śniadanie, był gotów powrócić w góry i stawić czoło śnieżnym zaspom. Wdrapywali się przez godzinę skrajem lasu, ponieważ doktor Kates uważał, że Wang–Pu najprawdopodobniej schodziłby tą samą trasą, jaką poszli Teodor i Collis. Prawie się do siebie nie odzywali. Teodor pokasływał raz po raz i wycierali chustką nos, a Collisowi zdawało się, że młody topograf? z Sacramento musiał złapać grypę. Dzień był ciepły i pogodny; a w ciszy słychać było kapanie topniejącego śniegu i szczebiot mysikrólików. Ponad lasami, kiedy tylko wynurzali się na nagie, granitowe skarpy, widzieli szczyty Sierra Nevada, które rozciągały się majestatycznie w zasięgu pięćdziesięciu mil. Wierzchołki gór nadal spowite były w chmury, wrogie i złowróżbne, ale przez noc wiatr znowu zmienił kierunek i doktor Kates uważał, że nie było już groźby zawiei. Przeczesali szlak, w tę i z powrotem, siedem czy osiem razy. Przedzierali się przez skaliste rozpadliny i brnęli mozolnie w grubych zaspach śnieżnych, ale mimo to do południa ich poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Słońce stało wysoko nad ich głowami, rzucając cienie wokół ich kolan, a oni mrużyli oczy w jaskrawej bieli śnieżnego puchu. Collis do końca życia zachował w pamięci moment, kiedy wreszcie znaleźli Wang–Pu. Było już po piątej, ale słońce późnego popołudnia nadal ścieliło wokół ciepłe promienie. Głęboki fiolet porannego nieba zamienił się wczesnym popołudniem w liliowe srebro i śnieg miał również ten sam delikatny odcień. Minęli czarne wystające głazy i doszli do trójkątnego poletka śniegu, gładkiego i czyściutkiego, nie naruszonego stopą ludzką. Teodor zanosił się kaszlem. Doktor Kates przysłonił oczy. — A to co? — zapytał. Collis spojrzał w tamtą stronę, ale nic nie zauważył. Ale doktor Kates wskazał teraz ręką. — Tam. Zaraz na lewo od tych skał. Collis przymrużył oczy. Jaskrawość słońca prawie go oślepiła. Obok małego, kanciastego głazu, ustawiony na śniegu, jakby go ktoś tam specjalnie umieścił, tkwił aksamitny cylinder Wang–Pu. Nie mieli sił, żeby biec. Obeszli trójkątny pagórek naokoło, odgarniając śnieg, aż wreszcie dotarli do miejsca, gdzie był cylinder. Teodor wziął go do ręki. Na naszywce był napis: „Weingott & Son, Kapelusznicy, San Francisco”, a Teodor powiedział tylko: — Tak. To jego. Rozdzielili się teraz i zaczęli przeczesywać zbocze, aż gładka warstwa śniegu naniesiona przez wiatr zamieniła się w prawdziwy labirynt. Ale dalej nic nie znaleźli. Zdawało się, że nie było tam ani ptaka, ani zająca, ani wiewiórki, nie mówiąc już o Chińczyku z Pekinu. Ale Collis wdrapał się na skałę, żeby zobaczyć, czy nie da się gdzieś dostrzec Wang–Pu z wysoka — i rzeczywiście, znalazł go. Skały ułożyły się w nieforemny równoległobok i w tym właśnie wgłębieniu leżał Wang– Pu w śniegowej pościeli, jak na marach. Twarz miał siną, a wargi pokryte szronem — ostatni oddech zamarzł mu na ustach w lodowatym wietrze. Jedna ręka leżała zgięta na jego klatce piersiowej. Collis odwrócił się i zawołał: — Teodor! Teodor, który znajdował się właśnie mniej więcej w połowie ośnieżonego zbocza, spojrzał w górę. Doktor Kates także podniósł głowę. Collis rzekł spokojnie: — To tutaj. * W łagodny, słoneczny październikowy poranek wysłali ciało Wang–Pu parowcem turbinowym „Ulysses” do jego chińskich przyjaciół w San Francisco. Stali na brzegu rzeki Sacramento, patrząc, jak parowiec wykręca i odpływa wolno z nurtem rzeki. Parę jardów dalej stało pięciu członków rodziny Yeong Wu, chińskich ogrodników z Sacramento Valley, którzy przyjaźnili się z Wang–Pu. Ubrani byli w białe kaftany, których szerokie rękawy powiewały na wietrze. Charles nasadził na głowę cylinder. — No cóż — powiedział. — Nic więcej nie możemy zrobić. Leland, rozgrzany i przepocony, zauważył: — Może i tak. Ale nie wróży to chyba nic dobrego tej kolei, skoro człowiek może zamarznąć na śmierć, w połowie października, dokładnie przy trasie kolejowej, którą proponujemy na użytek matek i dzieci. Jane trzymała go pod rękę, ukryta w cieniu cytrynowej parasolki, która nadawała jej twarzy wyraz pożółkłej, zwiotczałej zrzędy. W tym czasie okazywała ostentacyjnie, że Collis nie jest już jej faworytem i że ona, osobiście, nie ufa jego intencjom. — Ta zamieć to był wybryk natury — rzekł Collis