Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Ile? 319 — Dwadzieścia milionów. — Kiedy te pieniądze będą ci potrzebne? — Już od samego rana dobijali się do mnie różni klienci. Chcieli wiedzieć, jaki los spotkał ich klejnoty. W większości przypadków wymigałem się od konkretnych odpowiedzi, ale nie pozwolą przecież zwodzić się w nieskończoność. — Czy jutrzejsze popołudnie będzie dobrym terminem? . — Doskonałym. — Trzeba będzie dokonać przelewu z konta na konto w banku w Zurychu. — Znakomicie. — Czy chcesz, aby przelewu dokonano na jakieś szczególne konto? — Na to samo co poprzednio. Przeszli jeszcze kawałek, potem zawrócili i ruszyli w stronę centrum. Środkiem ocienionego chodnika spacerowały matki lub nianie z bardzo drogimi, ciemnoniebieskimi wózkami. Przez otaczający park mur przeskoczyła grupa nieuchwytnych chuliganów. Podmuch wiatru przyniósł ze sobą zapach zoo. Townsend znowu podjął temat włamania. Rozwodził się nad dziurą w stropie skarbca, snuł różne teorie na temat sposobu, w jaki złodzieje mogli dostać się do szuflad. Wintersgill przerwał mu w pół zdania. Udając, że nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł, rzekł: — Masz okazję wyświadczyć mi przysługę. — Och? — Właściwie nie mnie, tylko Libby. W obecnej sytuacji Townsend nie bardzo mógł odmówić. — Niewątpliwie pamiętasz, że Libby chciała mieć naszyjnik z dwunastu diamentów? — W ubiegłym tygodniu wspominała mi, że ma już te kamienie. Muszę przyznać, iż zdumiałem się, słysząc, że Springer zdołał je załatwić. Jesteś pewien, że to nie cyrkonie? — Tylko przypadek zrządził, iż nie padły łupem złodziei. — Co za szczęście — zauważył Townsend, żałując, że nie może tego powiedzieć o własnym towarze. — Jeśli Libby sobie tego życzy, chętnie je obejrzę i przekonam się, czy są prawdziwe. — Załóżmy, Gilbercie, iż te kamienie trafiły do ciebie przedwczoraj. Gdzie miałbyś to odnotować? — Na pokwitowaniu. Wystawiłbym pokwitowanie dla Libby. I wprowadziłbym je do pamięci komputera jako towar znajdujący się u mnie na stanie. 320 — Czy możesz dzisiaj zrobić jedno i drugie? Townsend nareszcie zrozumiał. Libby chciała zgłosić kradzież diamentów, a równocześnie je zatrzymać. — To musi wyglądać tak, jakby cała operacja przeprowadzona została w poniedziałek — krótko dodał Wintersgill. — Jaka jest ich wartość? — Piętnaście milionów. Townsend zapatrzył się w jakiś odległy punkt i zmarszczył czoło, jakby zmagając się z licznymi przeszkodami. Przysługa, o którą go proszono, była zupełnie prosta, ale Wintersgill nie musiał o tym wiedzieć. — Muszę znać szlif tych kamieni, ich jakość oraz wagę. — Wszystkie są identyczne — odparł Wintersgill i niedbałym ruchem wyjął z kieszeni kamizelki jeden z cennych rosyjskich brylantów. Odbity od jego powierzchni promień światła pomknął przez ulicę i zdekoncentrował czytającego z ruchu warg Freda Pugha. Późnym popołudniem następnego dnia Townsend zdołał się nieco opanować. Nie wrócił jeszcze do normy, ale wywołana szokiem bladość ustąpiła i miał się znacznie lepiej. Ponownie stały się dla niego ważne takie szczegóły, jak węzeł krawata, który powinien być mały, lecz zarazem niezbyt ciasny. Stracił wiele, ale przecież nie wszystko. Nadal mógł zaciągać kredyty. Mógł przyjmować towar w komis. Pozostały mu również kontakty ze złodziejami. Ponaglani przez niego paserzy udadzą się do swoich banków, sięgną w głąb skrytek i zaoferują mu przedmioty, które chcieli zostawić dla siebie albo takie, które nie zdążyły jeszcze dostatecznie „wystygnąć". Aby obniżyć cenę wywoławczą, spróbuje wziąć ich na litość. Od dzisiaj będzie się też bardziej przykładał do naciągania klientów. Ludzi pokroju Libby. Każdy zabytkowy naszyjnik, jaki wpadnie mu w ręce, zostanie zaopatrzony w wiarygodne, pełne ważnych podpisów świadectwo, potwierdzające, iż dany klejnot należał pierwotnie do markizy de Maintenon, księżny de Polignac bądź jakiejś innej szlachetnie urodzonej osobistości. Może, pomyślał Townsend, należałoby odświeżyć pogłoski o tym, że podpisał tajne porozumienie z Ermitrażem i ma dopomóc muzeum w sprzedaży klejnotów Romanowów. Wkrótce się odkuje i ponownie dołączy do czołówki. 21 — Kamień 321 Najważniejsze, żeby właśnie w tej chwili nie okazał się skąpy. Musi postępować uczciwie. Zwróci co do dolara swoje zobowiązania względem klientów, a w niektórych przypadkach dorzuci nawet parę dolarów ekstra. Dzięki własnym funduszom, odszkodowaniu z firmy ubezpieczeniowej oraz dwudziestu milionom od Wintersgilla będzie mógł sobie na to pozwolić. Myślał, że te dwadzieścia milionów wpłynie na jego szwajcarskie konto jeszcze dzisiaj, ale tak się nie stało. Wintersgill przysięgał, że wysłał polecenie przelewu. Prawdopodobnie, jak to się często zdarzało, Szwajcarzy obracali pieniędzmi jeszcze przez ten jeden dzień, czerpiąc z tego dodatkowy dochód. Tak w każdym razie przypuszczał Wintersgill. Niech szlag trafi tych zachłannych Szwajcarów! I Wintersgilla też. Z jakąż obłudą wypytywał go o rzekomą stratę Libby. Czy Townsend się o wszystko zatroszczył? Zgodnie z umową Townsend przygotował już wcześniej pokwitowanie z poniedziałkową datą i pełnym opisem dwunastu rosyjskich brylantów. Tylko czekał, by Wintersgill go o nie zapytał. Oddał mu ten dokument do rąk własnych. Przerobił także rejestr komputerowy, tak by wzmianka o przyjęciu na stan tych kamieni znalazła się w odpowiednim miejscu. Dopiero po tej operacji sporządził wydruki z wykazem skradzionych przedmiotów, po jednym dla firmy ubezpieczeniowej oraz policji. Policja. Miał wrażenie, iż w ciągu ostatnich dwóch dni przez jego biuro przewinęła się co najmniej połowa sił policyjnych Nowego Jorku. Pełno ich było na schodach, przed budynkiem, na dachu