Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Czy chcesz coś zjeść? — Najpierw muszę powiedzieć, po co tu przybiegłem. Potrzebna jest pomoc… — Pomoc? — Tam są Quivasi… o trzy godziny stąd… w sierra… od strony rzeki… — Quivasi! — zawołał brat Angelos. — I ich przywódca także — dodał Gomo. — Ich przywódca… — powtórzył Padre Esperante — ten zbiegły galernik, Alfaniz… — Połączył się z nimi przed kilkoma dniami i przedwczoraj napadli na grupę podróżników, którym służyłem za przewodnika do Santa Juana… — Podróżnicy, którzy zdążali do misji? — Tak, Padre, podróżnicy francuscy… — Francuzi? Twarz misjonarza pokryła się nagłą bladością, na chwilę przymknął powieki. Następnie wziął za rękę małego Indianina, przyciągnął go do siebie i bacznie mu się przyglądając powiedział: — Opowiedz mi wszystko co wiesz — a głos drżał mu mimowolnym wzruszeniem. Gomo podjął: — Jeszcze przed czterema dniami mieszkaliśmy z ojcem w chacie nad Orinoko, gdy pojawił się pewien człowiek. Wypytywał nas, gdzie znajdują się Quivasi. Chciał, żebyśmy byli jego przewodnikami. Byli to ci, którzy zniszczyli naszą wioskę San Salvador, którzy zabili moją matkę! Ojciec się nie zgodził… i strzałem z rewolweru… został zabity… — Zabity — wyszeptał brat Angelos. — Tak… przez tego człowieka… Alfaniza… — Alfaniz! A skąd się wziął ten nędznik? — zapytał Padre Esperante. — Z San Fernando. — W jaki sposób przypłynął w górę Orinoko? — Jako przewoźnik, pod fałszywym nazwiskiem… Jorres… na pokładzie jednej z dwóch piróg wiozących podróżnych. — Mówiłeś, że ci podróżni są Francuzami? — Tak… Francuzami, którzy dopłynęli do rio Torrida… Pozostawili swe łodzie u ujścia rzeki, a jeden z nich, szef wyprawy, wraz z szyprem falca znaleźli mnie w lesie, przy zamordowanym ojcu… Zlitowali się nade mną… zabrali mnie ze sobą… pochowali mego ojca… Następnie zaproponowali mi, abym poprowadził ich do Santa Juana… Wyruszyliśmy… i przedwczoraj dotarliśmy do brodu Frascaés, gdy zaatakowali nas Quivasi i wzięli do niewoli. — A potem? — zapytał Padre Esperante. — Potem? Quivasi skierowali się w stronę sień a i tego ranka udało mi się uciec… Misjonarz słuchał młodego Indianina z ogromną uwagą. Błyski w jego oczach wskazywały, jaki ogarnia go gniew na tych złoczyńców. — Mówiłeś, mój chłopcze — podjął po raz trzeci — że ci podróżnicy są Francuzami… — Tak, Padre. — Ilu ich jest? — Czterech. — A kto jest oprócz nich? — Szyper jednej z piróg, pewien Banivas o imieniu Valdez i dwóch przewoźników niosących bagaże. — A skąd przybywają? — Z Ciudad Bolivar, skąd wyruszyli przed dwoma miesiącami, aby dotrzeć do San Fernando, a potem popłynąć w górę rzeki aż do sierra Parima. Padre Esperante, pogrążony w myślach, milczał przez chwilę. A potem zapytał: — Mówiłeś o ich szefie, Gomo. Ta mała grupa ma więc swego dowódcę? — Tak, jest to jeden z podróżnych. — A jak się nazywa? — Jacques Helloch. — I ma współtowarzysza… — Który nazywa się Germain Paterne i zajmuje się zbieraniem roślin. — A kim są dwaj pozostali podróżni? — Po pierwsze, młody człowiek, który okazał mi tyle przyjaźni… którego bardzo lubię… Rysy twarzy Gomo wyrażały ogromną wdzięczność. — Młodzieniec — dodał — nazywa się Jean de Kermor. Na dźwięk tego nazwiska misjonarz zerwał się zaskoczony. — Jean de Kermor?… — powtarzał. — Tak się nazywa? — Tak, Jean de Kermor. — Ten młodzieniec, jak powiadasz, przybył z Francji z panami Hellochem i Paterne? — Nie, Padre; jak mi opowiadał mój przyjaciel Jean, spotkali się po drodze… na Orinoko… w wiosce Urbana. — I dopłynęli do San Fernando? — Tak, i stąd postanowili razem dotrzeć do misji. — A co robi ten młodzieniec? — Poszukuje swego ojca. — Swego ojca?… Powiedziałeś: swego ojca? — Tak… pułkownika de Kermora. — Pułkownika de Kermora! — wykrzyknął misjonarz. Gdyby ktoś obserwował go w tym momencie, zauważyłby najpierw ogromne zaskoczenie, a następnie nadzwyczajne podniecenie. Tak energiczny, tak zazwyczaj panujący nad sobą Padre Esperante puścił rękę małego Indianina, przechadzał się nerwowo po sali tam i z powrotem i nie mógł opanować wzburzenia. W końcu, najwyższym wysiłkiem woli, uspokoił się nieco i powrócił do pytań: — Dlaczego Jean de Kermor wybrał się do Santa Juana? — W nadziei otrzymania nowych informacji, które pozwoliłyby mu odnaleźć ojca. — A więc on nie wie, gdzie przebywa ojciec? — Nie! Pułkownik de Kermor opuścił przed czternastu laty Francję i wyjechał do Wenezueli. Jego syn nie wie, gdzie on teraz się znajduje. — Jego syn… jego syn! — szeptał misjonarz, który zakrył twarz rękoma, jakby chcąc ożywić wspomnienia. Potem zwracając się do Gomo, zapytał: — Czy ten młodzieniec wyruszył sam w taką podróż? — Nie. — A kto mu towarzyszy? — Pewien stary żołnierz. — Stary żołnierz?… — Tak, sierżant Martial. — Sierżant Martial! — machinalnie powtórzył Padre Esperante. Gdyby teraz nie podtrzymał go brat Angelos, byłby upadł jak rażony piorunem. XII W DROGĘ Nie było wątpliwości, że należy pośpieszyć na pomoc Francuzom, więźniom Quivasów. Misjonarz udałby się w drogę tegoż samego wieczoru, puściłby się sawanną, gdyby wiedział, w jakim kierunku. Właśnie, gdzie obecnie może znajdować się Alfaniz? Przy brodzie Frascaés? Nie! według słów Gomo, opuścił go nazajutrz po ataku. O godzinie szóstej dwóch Indian na koniach pomknęło w stronę brodu Frascaés na zwiad. Trzy godziny później jeźdźcy wrócili, nie znajdując żadnego śladu Quivasów. Czy Alfaniz i jego banda przeszli strumień, by zaszyć się w lasach na zachodzie, czy zeszli w kierunku sierra Parima, by dotrzeć do obozowiska pod Pic Maunoir, na lewym brzegu no? Tego nie wiedziano, a trzeba było się dowiedzieć, zanim upłynie noc, przed wyruszeniem. Dwaj inni Indianie opuścili misję z rozkazem obserwowania sawanny od strony źródeł Orinoko, gdyż Alfaniz mógł udać się bezpośrednio ku rzece. Zbadali sawannę w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów. Indianie ci wrócili do Santa Juana przed świtem. Co prawda nie spotkali Quivasów, ale od Indian Bravos dowiedzieli się, że banda skierowała się ku sierra Parima. A więc Alfaniz próbuje dotrzeć do Orinoko u jego źródeł, z zamiarem napaści na obóz pod Pic Maunoir. Z tego wniosek, że należy go zaskoczyć w sierra Parima. Słońce dopiero co wstało, gdy Padre Esperante wyruszył na pomoc Francuzom. Jego oddział składał się z Guaharibusów, wyszkolonych specjalnie w posługiwaniu się nowoczesną bronią. Kilkunastu Indian wiozło na wozach kilkudniowe zapasy. Miasteczko zostało pod rządami brata Angelosa. Łączność z wyprawą mieli zapewniać specjalni kurierzy. Padre Esperante jechał konno na czele oddziału, ubrany w strój bardziej wygodny niż habit misjonarza. Na głowie miał hełm, na nogach wysokie buty, karabin przy siodle, u pasa rewolwer