Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Jak nic nie wiesz, to się nie pchaj!!! Po tych słowach Anton nie wytrzymał i uderzył Wiktora w twarz. Uderzenie wyprowadził z pasją, niemniej profesjonalnie. Nie zamierzał złamać przeciwnikowi szyi czy rozwalić czaszki — po prostu chciał mu wymalować limo po okiem i ewentualnie zafundować lekki wstrząs mózgu. Wiktor upadł, nie tracąc przytomności i szczęśliwie podkładając pod ciało. Poprzez mdlące wirowanie przed oczami widział, jak Anton podniósł swoją armatę i poszedł do wozu. W końcu Wiktorowi udało się usiąść. — Tylko niech pan nie próbuje mi oddawać — powiedział z wściekłością Anton, zanim wsiadł do samochodu. — Jestem w tej chwili bardzo, bardzo zły. Niech pan uważa, że upiekło się panu. Jeśli spotkamy się jeszcze raz w podobnych okolicznościach, jedyne, co mogę obiecać, to podpis pana prezydenta na pańskim nekrologu. Osobiście się o to zatroszczę. Nie dał Wiktorowi możliwości kontry ani pięścią, ani słowem; trzasnął drzwiami i ostro zawróciwszy, odjechał. Teddy popatrzył na Wiktora z wyrzutem. Potem zaproponował: — Chce pan? Mam świetną maść na stłuczenia. — Dziękuję, Teddy, dawaj, wypróbujemy. Ale najpierw nalej mi, proszę, rektyfikowanej. — Niespokojnie dzisiaj w mieście, panie Baniew — powiedział Teddy nalewając do szklanki na dwa palce. — Niech pan lepiej idzie do siebie do hotelu. — Masz rację, Teddy — zgodził się Wiktor, z rozkoszą wlewając w siebie wódkę i zabierając maść. — Zapisz na moje konto wszystko, co należy. Kwadryga siedział przy stoliku zupełnie sam i chyba spał. Przed nim stała praktycznie pusta butelka. Gdy Wiktor przechodził obok niego, nieoczekiwanie poderwał głowę i wyraźnie powiedział: — Dlaczego muszę siedzieć przy jednym stoliku z zabójcami? 8 — Golem, proszę wejść — powiedział Wiktor, otworzywszy drzwi swojego pokoju. — Akurat zamierzałem coś wypić. — Żeby tylko było zimne — żałośnie jęknął ciężki i spocony Golem, waląc się w fotel. — Jeśli uważa mnie pan za sadystę, to zaraz przygotuję panu gluhwein, a jeśli nie, to proszę: gin z sokiem pomarańczowym. Jedno i drugie z lodówki. Wiktor zmieszał najprostszy koktajl i podał Golemowi wysoką, już spotniałą szklankę. — Ha! — zakrzyknął Golem. — Co się stało z pańską twarzą? Ach, przecież miał pan dzisiaj wypadek. Współczuję. Selena bardzo niestarannie prowadzi samochód. — Nie, to nie Selena tym razem zawiniła — wyjaśnił Wiktor. — To nasz wspólny znajomy o to się postarał. Sam mnie pan wczoraj z nim poznał. — Co pan mówi! Czyżby Anton Dumbel? — We własnej osobie. Trochę się nie dogadaliśmy w sprawach narodowościowych. Golem smutno pokiwał głową: — Zapomniałem pana uprzedzić. Anton łatwo wybucha, czasem nie potrafi się powstrzymać, rozmawiając z nim, trzeba ostrożnie dobierać słowa. — Niech pan nie robi z Dumbela psychopaty, który bije po gębie za słowa. Po prostu już po naszej dyskusji postanowił zabić Beduina, a ja Beduina uratowałem, za co zapłaciłem lekko przefasonowanym obliczem. — Poważnie? — Absolutnie poważnie. — To ci inspektor do spraw narodowościowych! — Jaki tam inspektor! Typowy agent specsłużby. Tylko jakiej? Nie wie pan? — A dla pana to ważne? — Teraz już tak. Groził mi. Powinienem jakoś się bronić, więc przede wszystkim chcę wiedzieć, przed kim. — Cóż, pewności nie mam, ale ośmielę się sądzić, że reprezentuje resort bezpieczeństwa. Przy okazji: niesłusznie pan uważa, że nie jest inspektorem. Jedno nie przeszkadza drugiemu. Wie pan, czym jest nasze dzisiejsze ministerstwo do spraw narodowościowych? To jeden z zarządów byłego Federalnego Biura Ochrony i Kontrwywiadu. Proszę mi opowiedzieć o wszystkim. Wiktor opowiedział. — A ci dwaj, których pan opisał, to oczywiście żadni tam bandyci, raczej ludzie z zagranicznego wywiadu. — Zagranicznego wywiadu? — powtórzył Wiktor. — Jakiego? — No, tego to dokładnie nie wiem. A dlaczego to pana tak dziwi? Dzisiaj w naszym wspaniałym mieście można spotkać specsłużby wszystkich rodzajów, wszystkich krajów i narodów. Ja na przykład osobiście spotykałem się w Obozie z panami z Mossadu i Farachu. Nie tego samego dnia, rzecz jasna. — Farach to jacyś Arabowie? — Palestyńczycy — sprecyzował Golem. — A Mossad to Izrael. — Wiem. A ci dwaj, co stale siedzą z nami w restauracji, tacy milczący, kojarzy pan? Jeden wysoki, a drugi… — A, ci! Pamiętam ich, rzecz jasna. — Oni też są z jakiegoś „Farachu”? — Nie, ci to nasi, ale już nie z resortu bezpieczeństwa. Tak mi się wydaje. — A mogę im się poskarżyć na Antona? — Poskarżyć się pan może, ale nie radzę tego robić. Niech się pan nie pakuje w te gierki. Pan ma inne atuty. Pan musi pisać. Badać życie i pisać. I niech się pan nie boi wychodzić na ulicę, nikt pana nie ruszy