Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Tylko to kapłaństwo! I nieszczęśliwy jak potępieniec ten, kto je zmarnuje. Trzeba być ascetą, żeby za to zapłacić — Bogu. Wstała i pocałowała raz jeszcze siostrę, poszła do swej sypialni. Zanim się zabrała do spoczynku, rozpakowała obraz Boińskiej i umieściła nad posłaniem. Chwilę patrzyła na pochyloną słodką twarz Matki Bożej, a potem szepnęła: — Daj szczęście jemu! Ja nigdy zupełnie złamaną być nie mogę, bo gwiazdy, com dostała, nigdy nie dam na poniewierkę. Nad nim, jak nad rozbitkiem, czuwaj! V Gdy Magda po raz pierwszy poszła do pracowni Filipa, nie zastała go w domu. Na stalugach szkic Salamandry kurz pokrywał, farby nie były nawet rozpakowane. W sypialni portret baronowej wisiał nad otomaną i tam widocznie przesiadywał Filip, bo leżały na stoliku cygara i kilka książek. Spojrzała na tytuł tej, w której tkwił nóż kościany. Było to L’Oeuvre Zoli. Rzuciła książkę z niesmakiem i smutkiem. Inne były romansami francuskimi najgorszego gatunku. Wróciła do pracowni. Chciała odejść, ale po chwili namysłu rozpakowała farby, obejrzała szkic na stalugach i zaczęła go podmalowywać. Zrazu robiła to jakby dla zabawy, ale prędko zapomniała nawet o celu swojej wizyty, zajęła się rzetelnie. I tak ją Filip zastał i zdumiał się. — To ty! Patrzcie i już smaruje. Aleś niewłaściwie tu użyła cynobru. — Ano przyszłam, a że mi się czas dłuży, spróbowałam farb. Wyśmienite są i światło masz wymarzone — odparła wesoło, odkładając paletę i podając mu rękę. — Nie pocałujesz? — zaśmiał się. — Nie mam ochoty. Zanadtoś już duży. — Cóż u was słychać? Czy jeszcze opłakujesz Oryża? — O, stale. Wiesz, że mam zasadę: semper fidelis. — Ale jak się ten twój gust godzi z artyzmem, tego nie rozumiem. — Tyle jest anomalij na świecie… — ruszyła ramionami. — I ten szczęśliwiec opuścił ciebie na długo? — Zdradził najhaniebniej i porzucił mnie, biedną ofiarę. Jestem złamana! — Powiedz: drwisz czy nie? Masz jakiś ton zagadkowy. Myślę czasem, że w gruncie rzeczy ty nas oszukujesz, a przecież każdy przysięga, że się kochacie. O niczym teraz innym nie mówią. — Niech im służy tyle, co mnie. A ty, próżniaku, czemu nie malujesz? — Nie mam czasu i teraz dni takie chmurne. Zresztą nie cierpię podmalówki. — Chcesz? Mogę ci to zrobić. Ot, gadaj co, a ja ci smarować będę. Dla mnie znowu to zabawka. — A dobrze. Zjesz ze mną śniadanie potem. — Nie. Szkoda czasu. Modelkę mam od drugiej. — A ładna? — Nie, ale ma charakter potrzebny. Ja bo nie lubię tych lalkowatych twarzy. — Kult postępuje? — Skończę do Nowego Roku. Myślałam, że wystawimy jednocześnie, aleś hultaj! — Nie, ale zanadto szczęśliwy! — wyrwało mu się. Znalazła siłę uśmiechnąć się do niego z taką rzetelną radością i zadowoleniem, że on zapomniał o słowie danym baronowej. — Czasami nie rozumiem, jak się tyle szczęścia mieścić może w jednej duszy — zaczął z odetchnieniem ulgi, że się może z kimś podzielić wrażeniami. — Znalazłem skarb i posiadłem go: tak jak w bajce. Ich habe gekusst zu trauter Stund Die junge Königin, Getrunken hab’ich von ihrem Mund Den seligen Trank der Minne, Zacytowała Magda, biorąc znowu paletę i pędzel. — Nie mogę niczym się zająć, o niczym innym pomyśleć. Dość męki przymus towarzyski, a gdy zostaję w domu, to chyba, by ją przyjąć. Właśnie mi wtedy malowanie w myśli! — Przychodzi tutaj? — żachnęła się Magda z ruchem, jakby odejść chciała. — Co, i ciebie to oburza! Dziwne te ludzkie zasady! A ja w niej właśnie kocham, uwielbiam to niewyrachowane, zupełne oddanie się. Ona tu przychodzi do siebie, — Ależ ja wcale się nie oburzyłam, tylko zlękłam się, że może właśnie przeszkodziłam wam dzisiaj. — Nie, tego dnia, gdy być ma, nikogo lokaj nie przyjmuje. Zresztą — powiedziałbym ci sam. Co za bogactwo w duszy tej kobiety, ile delikatnych uczuć, głębokich myśli, jakie wykształcenie, a jak nieszczęśliwa, fałszywie osądzona! Opowiadała mi swe życie. Była ofiarą próżności ojca, tyranii i grubiaństwa męża; teraz cierpi tortury z powodu skąpstwa matki, a cały świat piwa na nią, choć nie jest wart jej jednego spojrzenia. Nazwano ją rozpustnicą, a ona jest czystą jak łza. Magda pochyliła się, aby nie spostrzegł ironicznego uśmiechu. Ta mowa o czystości była tak śmieszną w zestawieniu z owymi wizytami w jego mieszkaniu, podczas których lokaj nikogo nie przyjmował. — Świat często myli się w sądach, ale przecież cóż za plany macie na przyszłość? — spytała. — Uczynię, co ona zechce. Jestem jej własnością. Ale teraz ona się tak cieszy chwilą obecną! Mówi, że odpoczywa, że jej tak dobrze jak w śnie rozkosznym. Niech śni; ja jej wyzyskiwać nie będę. — A matka, jak cię traktuje? — Bardzo dobrze. Zresztą ta chodząca tabliczka mnożenia ani rozumie, ani zna córki. Nigdy się prawie nie widują poza godziną obiadu. Trzeba uwielbiać tę kobietę za jej cierpliwość i dobroć dla takiej jędzy. — No, matek się sobie nie wybiera, a miłość dziecka dla rodzicielki nie jest znowu taką nadzwyczajną cnotą. Zresztą sam mówisz, że mają mało styczności. — Dosyć, aby życie stało się piekłem. Pomyśl sobie: o każdą parę bucików mieć skandal; nie posiada centa dla siebie… — Ano, jednak na Ostendę jej nie żałuje! — Ale co dzień wypomina. Ja tego słuchać nie mogę. Wczoraj była scena o owies dla koni. Taki drobiazg, który jej robi tyle przyjemności i to ma być jej wydarte! Chciała już sprzedać; ledwiem wymodlił, by mi to pozwoliła załatwić. Nadzwyczaj jest drażliwa na punkcie prezentów