Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zebrali chrust oraz suche liście i wykrzesali ogień, który wkrótce dymił potężnie na marmurowej posadzce pośrodku sali; jasnopomarańczowe odblaski oświetlały przedziwne reliefy na ścianach. Ludzie pozbyli się przytroczonych toreb, rozwiązali mokre burnusy i rozłożyli je do suszenia. Z trudem ściągnęli kolczugi i zaczęli wycierać je natłuszczonymi szmatami. Potem wydostali z toreb czerstwe placuszki i wbili w nie mocne, białe zęby. Na zewnątrz ryczała burza i jarzyły się błyskawice. Potoki wody wytryskiwały kaskadami przez spękania ścian, lecz Stygijczycy nie zwracali na nie uwagi. Na galerii stał cicho Conan. Przebudził się i drżał całym ciałem — szum ulewy przełamał zaklęcie. Szukał oczami straszydła ze swego snu. Błysnęło i barbarzyńcy wydało się, że w oddalonym końcu galerii majaczy jakaś czarna plama, lecz nie odważył się podejść bliżej. Kiedy rozmyślał, jak wymknąć się z galerii, omijając straszydło, do zamku z tupotem i krzykiem wpadli Stygijczycy. Byli nie mniej niebezpieczni od widm — z zadowoleniem sprzedaliby Cymmerianina do niewoli. Nawet Conan, z całą swą niespożytą energią i żołnierskim mistrzostwem, nie oparłby się w pojedynkę czterdziestu dobrze uzbrojonym wojownikom. Jeśli natychmiast nie wymknie się z zamku, pochwycą go. Co lepsze — szybka śmierć czy dożywotnia katorżnicza praca w Stygii? Stygijczycy odwrócili uwagę Conana od zjaw, lecz te także zainteresowały się nowo przybyłymi. Czterdziestu młodych, silnych wojowników stanowiło dla wampirów wspaniałą zdobycz. Zjawy spłynęły przez balustradę i spadły do sali niby jesienne liście. Stygijczycy rozłożyli się wokół ogniska. Przekazując z rąk do rąk flaszkę wina, gadali w swym gardłowym języku. Conan znał tylko kilka stygijskich słów, lecz z intonacji i gestów domyślił się, o czym mówią. Dowódca, gładko ogolony olbrzym wzrostu Conana, namawiał swoich ludzi do spędzenia nocy pod dachem. Przetrzymają ulewę w tych ruinach — dach tu i ówdzie jest w dobrym stanie — a o świcie znowu ruszą w drogę. Stygijczycy wysuszyli jeszcze kilka flaszek, ogrzali się, obeschli i ułożyli do spoczynku. Ognisko dogasało. Na prawdziwy ogień potrzebne są drwa, nie chrust. Dowódca machnął ręką w stroną jednego z wojowników i coś powiedział. Stygijczyk wstał z niechęcią i naciągnął kolczugę. Najwyraźniej jako pierwszemu wypadło mu stanie na straży. Przez jakiś czas wartownik z mieczem w ręce stał przy dogasającym ognisku, a wojownicy spali mocno. Od czasu do czasu Stygijczyk przechadzał się po sali, zatrzymywał się, by popatrzyć na kręte korytarze lub rzucić spojrzenie przez drzwi na zewnątrz, gdzie burza już cichła. I gdy odwrócił się plecami do swych chrapiących towarzyszy, pokrył ich czarny cień. Pozbawiona kształtów, składająca się z tysięcy potępionych dusz substancja przemieniła się stopniowo w ohydne straszydło. Ogromne, tłuste cielsko stało na dziesięciu krótkich nogach i wyciągało na wszystkie strony potworne łapy–macki. W miejscu szyi niby dziwaczne owoce sterczało mnóstwo głów. Jedne, z potarganymi czuprynami i brwiami, przypominały ludzkie, inne były po prostu kawałkami żywego ciała, z bezładnie umieszczonymi oczami, uszami, ustami i nosami. Nawet najbardziej zuchwałemu śmiałkowi krew zastygłaby w żyłach na taki widok. Kiedy w nikłym świetle ogniska Conan zobaczył stugłowe straszydło, włosy zjeżyły mu się na karku, a przez plecy przebiegły mrówki. Straszydło postąpiło niepewnie kilka kroków i dziesiątkiem szponiastych łap schwyciło pożądliwie najbliższego Stygijczyka. Człowiek obudził się i zakrzyczał, lecz koszmarne Coś w tej samej chwili rozerwało swą ofiarę na części, a krew i wnętrzności bryznęły na wszystkie strony. Stygijczycy natychmiast poderwali się na nogi. Nawet najbardziej zahartowani mordercy nie mogli powstrzymać krzyku na widok potwora. Na ich wrzaski wartownik odwrócił się i ruszył na pomoc kompanom. Dowódca, rzucając szybkie rozkazy, ruszył do walki. Zaskoczeni Stygijczycy chwycili za oręż, aby bronić się przed śmiertelnym wrogiem. Miecze rąbały bezkształtną tuszę, kopie przebijały rozdęte, galaretowate brzuszysko. Skręcające się odcięte maski padały z głuchym stukotem na posadzkę