Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Zbyt zawile to wyraziłem — rzekł Maudsley. — Jest inny, dużo prostszy powód unikania religii. — Jakiż to? — Zastanów się nad jej stylem. Jest napuszony, upo- minający, słodko-mdły, protekcjonalny, sztuczny, inapro- pos, nudny, pełen ponurych wizji i zjadliwych sloganów, w sam raz dla zgrzybiałych bab i niemowląt przy piersi, ale dla nikogo więcej. Nie wierzę, by Bóg, którego tu poznałem, kiedykolwiek wszedł do kościoła. Miał zbyt dobry smak i był zbyt surowy, za wiele w nim było gniewu i dumy. Nigdy nie uwierzę. I dla mnie zamyka to sprawę. Po co mam chodzić tam, gdzie Bóg nie przyjdzie? ROZDZIAŁ XIV Maudsley zajął się budową maszyny mającej przenieść na Ziemię pozostawionego chwilowo samemu sobie Car- mody'ego, który zaczął się nudzić. Maudsley potrafił pracować jedynie w całkowitej samotności, natomiast Nagroda najwyraźniej powróciła do stanu hibernacji. Młodsi konstruktorzy, Orin i Brookside, byli niezbyt ciekawymi typami. Pochłaniała ich praca i nie interesowa- li się niczym więcej. Tak więc Carmody nie miał do kogo ust otworzyć. Wypełniał wolny czas najlepiej, jak potrafił. Zwiedził fabrykę atomów i sumiennie wysłuchał wyjaśnień rumiane- go brygadzisty. — Kiedyś robiło się to ręcznie, teraz maszynowo, ale sam proces jest w zasadzie taki sam. Najpierw wybieramy proton i przyczepiamy do niego neutron, używając paten- towego wiązania energetycznego pana Maudsleya. Potem, za pomocą standardowej wersji centryfugi mikrokosmicznej wkręcamy na miejsce elektron i dokładamy, co tam jeszcze trzeba: mezony u, pozytrony i takie tam różne ozdóbki. I to właściwie wszystko. — Czy dużo macie zamówień na atomy złota albo uranu? — zainteresował się Carmody. — Niewiele. Za drogie. Wyrabiamy przede wszystkim wodór. — A co z antymaterią? — Dla mnie osobiście niewiele w niej sensu — oświad- czył brygadzista. — Ale pan Maudsley wytwarza ją jako produkt uboczny. Antymaterię robi się, oczywiście, w od- dzielnym zakładzie. — Oczywiście — zgodził się Carmody. — To paskudztwo wybucha, kiedy się zetknie z nor- malnymi atomami. — Tak, wiem. Pewnie trudno ją pakować. — Nie, wcale nie — zapewnił brygadzista. — Wkłada- my ją do neutralnych kartonów. Szli między wielkimi maszynami i Carmody zastanawiał się, co by tu jeszcze powiedzieć. — Czy sami produkujecie protony i elektrony? — za- pytał wreszcie. — Nie. Pan Maudsley nigdy nie chciał się babrać drobnymi elementami. Cząstki subatomowe sprowadzamy od podwykonawców. Carmody zaśmiał się i brygadzista spojrzał na niego podejrzliwie. Szli dalej, aż Carmody'ego zaczęły boleć stopy. Czuł się zmęczony i znużony i to go irytowało. Powinien być zafascynowany — przekonywał sam siebie. Był przecież w miejscu, gdzie produkowano atomy, gdzie w osobnym zakładzie powstawała antymateria! Tam dalej stała gigan- tyczna maszyna wydobywająca z surowej przestrzeni pro- mienie kosmiczne, oczyszczająca je i pakująca w ciężkie zielone pojemniki. Obok była sonda termiczna używana przy naprawie starych gwiazd, a zaraz na lewo od niej... Nic z tego. Spacer przez fabrykę Maudsley a wzbudzał w Carmodym takie samo uczucie znudzenia, jakiego do- świadczył podczas wycieczki do odlewni staliwa w Gary w stanie Indiana. I jeszcze ta fala zmęczenia, ten cichy bunt — dokładnie to samo odczuwał po skupionych godzi- nach chodzenia cichymi korytarzami Luwru, Prado czy British Museum. Ludzka zdolność do zdumiewania się — teraz to zrozumiał — potrafi zasymilować jedynie niewielką porcję zachwytu naraz. Człowiek pozostaje niezachwianie wierny sobie i swoim zainteresowaniom. Trzyma się roli, nawet jeśli odgrywana postać zostanie nagle przeniesiona do Timbuktu albo na Alfa Centauri. Będąc ze sobą bezlitośnie szczery, Carmody przyznał, że wolałby raczej pojeździć na nartach z Nosedive w Stowe albo pożeglować w tahitańskim keczu pod mostem Heli Gate, niż oglądać większość cudów wszechświata. Wstydził się tego, ale nic nie mógł poradzić. — Mój charakter nie jest zbyt faustowski — powiedział do siebie. — Oto tajemnice wszechświata rozrzucone przede mną jak stare gazety, a ja marzę o lutowym poranku w Vermont, zanim jeszcze zaczną odgarniać śnieg. Przez moment czuł się niewyraźnie, ale potem zbudził się w nim bunt. — W końcu — stwierdził — nawet Faust nie musiał leźć przez to wszystko, jakby to była wystawa Dawnych Mistrzów. O ile dobrze pamiętam, musiał narobić się jak osioł. Gdyby diabeł zbytnio ułatwił mu sprawę, Faust prawdopodobnie zrezygnowałby z wiedzy i zajął się al- pinizmem albo czymś w tym rodzaju. Zastanawiał się przez chwilę. — A zresztą... — powiedział. — Po co tyle szumu wokół tajemnic wszechświata? Są przereklamowane, tak jak wszystko inne. Kiedy już się do czegoś dociera, to zawsze się to okazuje nie tak dobre, jak się oczekiwało. Nawet jeśli to wszystko nie było prawdą, to w każdym razie poprawiło Carmody'emu humor. Ciągle jednak się nudził. I Maudsley wciąż nie wychodził ze swojej pustelni. Czas mijał pozornie powoli