Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wyjaśniłem Fever, że tutaj nie używa się noży i widelców, a ona wzbudziła mój podziw, bez wahania zanurzając dłoń w ryżu. Mama Juli też była oczarowana. — Urocza dziewuszka — powiedziała. — Spójrz tylko na jej oczy. Jak żona bramina. Wielkie lampy duszy. Nie zapomnijcie zaprosić mnie na swój ślub! — Zaczęła się śmiać, aż się zakrztusiła i rozkaszlała, eh, eh, eh, odganiając dłonią dym sprzed twarzy jak wachlarzem i pobrzękując bransoletami. Gdy wychodziliśmy, powiedziała do mnie: ?— Bhalu, nie pozwól, żeby ta maleńka coś zbroiła. Coś ją dręczy. Widać to w jej oczach. Wiedziałem dobrze, co ma na myśli, tylko że nie miało to nic wspólnego z oczami żony bramina. Wielu mieszkańców doliny miało szarozielone oczy, to była szczególna cecha tego regionu. Ale nie o oczy chodziło. Wiedziałem już, w czym tkwi problem. Fever chciała iść na ryby. Znałem dobre miejsca, w których żyły największe ryby: singdy, mundy i kolusy. Ben mi pokazał. Fever potrzebowała wędki, a ja chciałem mieć nową, więc Ben zabrał nas do ojca. 1 cot (ang.) — dziecinne łóżeczko lub koja 122 Tata Bena był o wiele fajniejszy od mojego. Brązowy i pomarszczony jak włoski orzech, miał jasne, niebieskie oczy. Kiedyś uprawiał zapasy i ciągle jeszcze imponował siłą i niesamowitą muskulaturą. Utrzymywał kondycję, machając na we- randzie hinduskimi maczugami, i nazywał się pahahanem. Swoją siłę przypisywał temu, że jest częściowo Anglikiem, lecz nie był pewien, skąd wzięła się w nim domieszka angielskiej krwi. Czasem, kiedy się upił, śpiewał God Save the Queen, która to pieśń, jak twierdził, brzmiała dziwnie w jego uszach, bo przyzwyczaił się, że Bóg chroni króla. Tata Bena łowił dużo ryb na patelnię. Jego żona przyrządzała curry z suma według przepisu, który — jak mówiła — znają tylko Anglohindusi. — Chodźcie, chodźcie, siadajcie wszyscy. Poczęstujcie się... Ben? Gdzie się ten chłopak podział? Ben, zagotuj wody, wstaw czajnik. — Już to zrobiłem — odparł Ben. Dała nam herbaty posłodzonej cukrem z soku palmowego, który miał postać twardych, słodkogorzkawych grudek. Patrzyliśmy, jak tata Bena struga wędki z bambusowych kijów długości mniej więcej metra osiemdziesięciu. „A teraz potrzebujemy spławika", oznajmił. Wziął pawie pióro i zeskrobał wspaniałe, granatowe i złotozielone nitki, zostawiając biały trzonek, który przeciął na trzy równe, ośmio-centymetrowe kawałeczki. Do czubka wędki przyczepił sznurek, a do linki, na przesuwanej pętelce, jeden z kawałków pióra. „W domu nie używałbym takiej wędki, powiedział do Fever. Wziąłbym prawdziwą, z kołowrotkiem i tak dalej". Fever spojrzała na niego pustym wzrokiem; okazało się, że mówiąc o domu, ojciec Bena ma na myśli Anglię. Nigdy tam nie był, ale Fever też nie. Nazajutrz wyruszyliśmy na ryby z naszymi nowymi wędkami, a Rosie poszła za nami. Zabrałem pustą puszkę na robaki. — Skąd je weźmiesz? Kupisz? — Zobaczysz. — Pomyślałem, że jako dziewczynce, nie będzie jej się to podobało. W trawie wokół stawu pełno było 123 krowich placków w różnych fazach rozkładu. Pokazałem Fever, jak podnosić suchsze kawałki. W mazi pod spodem wiło się mnóstwo różowych robaków. — Błe, nie będę tego robiła. Wziąłem robaka, rozerwałem na cztery wijące się kawałki i pokazałem Fever, jak nawlec jeden na haczyk. — To okropne — powiedziała. — Żal mi ich. — One nic nie czują. A poza tym, z każdego kawałka wyrasta nowy robak, więc rzuć jeden na ziemię i będzie tak samo, jakbyś go wypuściła. Im to nie przeszkadza... No, teraz ty. — Nie potrafię. Ja jednak nalegałem. Jeśli chce łowić ze mną ryby, będzie musiała sama zakładać przynętę. Rosie wrzasnęła. Fever, ubrana w edwardiańską sukieneczkę, klęczała w krowiej kupie, trzymając w rękach wijące się stworzenie. Rosie upierała się, że będzie za nami wszędzie chodziła, a my robiliśmy wszystko, by ją zgubić. Wybieraliśmy najtrudniejszą drogę, wspinając się po stromych zboczach, albo przedzieraliśmy się przez gęste zarośla. Rosie musiała dać za wygraną, ale i tak nie przestała nas szpiegować. Zbliżając się do domu, widzieliśmy ją, jak stoi na werandzie i obserwuje ścieżkę. Kiedyś, gdy wracaliśmy ze spotkania z Julą, zauważyliśmy parasolkę Rosie podskakującą po drugiej stronie mokrego wzgórza