Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

. — Co tam ? uderzyłeś się gapiu nosem o komin? he? — Nie! kłoś mnie uderzył.. lecz pewno nie komin... ale ktoś co ma ręce... — Doprawdy! co? łapaj go! to kalwin! upieczeni go! usmażym na węglach! — Aj! ratujcie! krzyknął powtórnie uderzony.. leżę w kominie.. ktoś ranie pchnął!.. — Aj! och!.. odezwał się drugi głos od drzwi... potem usłyszano jak się drzwi otworzyły i ktoś pobiegł... — Co to? kto tam? zapalcie ogień cymbały !. trzymaj go tam!. — Trochę zapóźno, bo już dawno za drzwiami. — A na cóżeś go puścił! ach gapiu ! od czegoż tam stoisz! ten łotr golów na nas naprowadzić piechotę, a wiesz, że ona kalwinowi na pomoc pośpieszy!.. — Hej! przerwał głos drugi, pilnujcie, ktoś tu jest jeszcze... — Aj! ktoś mnie wypycha za drzwi!. — Broń się... W tem drzwi z łoskotem otwarły się i zamknęły. — Piechota! piechota! krzyknął głos, od okna, uciekajmy, bo zginiemy!. Wszyscy, biegli do drzwi, tłukąc się jeden o drugiego — zgiełk, zamieszanie powstało okropne. Zaczęło zaparte drzwi wyłamywać... zawiasy nie mogły się oprzeć, i podwoje gruchnęły. Rzucili się napastnicy do sieni, z sieni do bramy na ulicę i rozbiegli się w różne strony.. Szli i nietracąc czasu, Po drodze wszędzie zrobili hałasu.. Bezimienny. Nazajutrz po opisanym wypadku, kupka młodzieży zebrała się przed akademią. Byt tam pan Sędzic lidzki i Wojewodzic brzeski, obadwa dorodne chłopaki pod wąsem prawie, z książkami pod ręką, z miną buńczuczną. Pierwszy, brunet, wysoki, czarnych oczu; drugi Sapieha blondyn, miny weselszej, oczu niebieskich. Wszyscy otaczający ich, słuchać się zdawali uważnie, z wlepionemi w mówcę oczyma, i na ich twarzach malowała się niechęć, którą opowiadanie Sapiehy wzbudzało. — Wielce Mościwi panowie a bracia, mówił Sapieha, zaiste ledwie wytrzymać można krzywdy nasze cierpliwie; stan nasz albowiem i przyszła godność, a zaszczyt sławnych imion antenatów, które nosimy, nie dozwala aby ladajaki kalwin lub przewrótny kacerz grat nam po nosie.. a my to jednak cierpimy! cierpimy dotąd!. Zaiste książe Wojewoda, choć Wojewoda nadto sobie i swoim żołdakom pozwala!. Gdzież to słychana, by opiły łaj- dak krzywdził dzieci szlacheckie bezkarnie!. — Cóż, przerwał drugi... kiedy i ksiądz Biskup nic nie wyrobi u tego zakamieniałego antychrysta! słyszeliście że i ksiądz professor Cieciszewski skarżył się na to. — Król daleko! Bóg wysoko! cóż to będzie? — Bieda!... ach! ale otóż i piechota! het! het! idzie ich z tuzin zanikową ulicą; w nogi bracia!.. To mówiąc pierzchnął jeden, a za nim rozbiegli się jedni na Dominikańską ulicę, inni na Wielką, inni skryli się do domów i gmachów akademickich. Zbliżało się w istocie kilkunastu zbrojnych w rusznice i szable żołnierzy, których miny posępne i groźne zastraszały wszystkich. Lud uciekał przed niemi, cisnąc się do bram lub w zaułki, a oni krokiem zwycięzkim szli naprzód. Dowodził im wąsaty jakiś w szaraczkowym kuntuszu i pąsowym jedwabnym wytartym żupanie szlachcic, z pąsową czapką aksamitną na łbie na bakier nasuniętą, i zawadyacka miną. Ten, szedł naprzód pokręcając wąsa, a za nim reszta krzycząc, śpiewając, hałasując, lub drwiąc z przechodzących. Wtem od ulicy Wielkiej turkot pojazdu dał się słyszeć. Na widok tego żołdacy uporządkowali się w rząd i ustąpili z drogi, szepcząc między sobą: — To przyszły zięć pana wojewody! Pokazało się wkrótce naprzód jadących dwóch hajduków pasowo ze złotem ubranych na raźnych gniadych koniach; za niemi kolebka otwarta złocona i kilkunastu sług na koniach. W pojeździe siedział podstoli W. Ks. Lit. Hlebowicz, jadący w konkury do córki wojewody Radziwiłła. Wszystko było pysznie, bogato, wspaniale, zwyczajnie jak u konkurenta do najbogatszej panny w Litwie. Nie było jeszcze we zwyczaju, jak dziś, na złamanie karku latać po ulicach, i pan Hlebowicz jechał tez powoli, spoglądając na wysznurowane przed nim żołdactwo, którego dowódzca pozdrowił go zdjęciem czapki, i ukłonem po same pięty, co i drudzy za nim powtórzyli. Ledwie pojazd i towarzyszący mu słudzy oddalili się cokolwiek za kościół S. Jana; z postawy poważnej i uniżonej piechota przybrała znowu minę zuchwałą i nakazującą, ruszając na przód Wielką ulicą ku rynkowi. Zdala od ratusza szedł tymczasem ksiądz jakiś Jezuita wracający od S. Kazimierza do murów kollegialnych, a na sam widok groźnych całemu miastu żoł- nierzy, w pierwszą najbliższą jaka napadł branie, ukrył się coprędzej. — O! patrzcie no go! zawołał dowódzca, skrył się lis do jamy! Na ten wykrzyknik reszta żołnierzy odpowiedziała najrozmaitszemi i najzuchwalszemi z księdza żartami. Chociaż go jednakże zdala w bramie przechodząc widzieli, nikł nie zaczepił, tylko dowódzca grożąc jeszcze zawołał: — Radbym się z tobą spotkał kiedy za miastem na Łukiszkach, Snipiszkach lub Wierszupce! oh!.. kiedy to wy chodzicie z brewiarzem pod pachą, a zdradą w sercu !.. Głośne okrzyki pokryły znowu słowa dowódzcy; szli dalej. Zbliżali się właśnie do ratusza i kramów, które się obok niego rozciągały; tłumy ludu umykały im wszędzie z drogi, gdy na przeciw nich, od strony kla- sztoru Bazylianów ukazał się poczet nic wielki piechoty marszałkowskiej Sapieżyńskiej w cytrynowych żupanach i szaraczkowych kuntuszach. Lud oczekiwał ciekawie spotkania dwóch szeregów, gdy cale inny przypadek zwrócił uwagę wszystkich