Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Dopiero potem otrzymywali inni, my (po około pół litra) i żołnierze radzieccy, ostatnim, Ukraińcom, dostawała się zwykle już tylko mniej więcej szklanka bardzo rzadkiej juszki. Dopóki mieliśmy jeszcze jakieś własne zapasy, w pierwszej połowie podróży nie odczuwaliśmy tak bardzo niedostatku. Ci jednak, którzy nie mieli zapasów, a także krzywdzeni przy rozdziale Ukraińcy, zaczęli wyraźnie głodować i słabnąć. Raz na dzień lub rzadziej do wagonu wraz z podoficerem zaglądała pielęgniarka. Była to z pochodzenia Polka, przydzielona jako pomoc medyczna do naszego transportu, przymusowo delegowana z jednego z lwowskich szpitali. Ubrana w watowane spodnie i kubrak, omotana szalami, nie rozbierała się przez całą drogę. Bała się strasznie, ale będąc świadkiem warunków, w jakich jechali więźniowie, starała się w miarę swoich sil pomóc, zwłaszcza Polakom. Możliwości jej były nader ograniczone. Posiadała niewielki zapas najbardziej podstawowych lekarstw, trochę opatrunków, jodynę, strzykawkę i zastrzyki na serce. Miała też papier i ołówek. Zgodziła się przewieźć do Lwowa, do rodziny mojej i Kazimierza Sobolewskiego, listy napisane naprędce w czasie jednej z jej wizyt, gdy konwój mniej zwracał uwagę. Wstęp do naszego wagonu miała ułatwiony, gdyż tu znajdował się jedyny w transporcie człowiek z lekarskim wykształceniem — Kazimierz Sobolewski, absolwent lwowskiej medycyny, w czasie okupacji niemieckiej pracownik Instytutu profesora Weigla. W transporcie były wypadki różnych chorób i pielęgniarka, nie "mogąc dać sobie rady, wyprosiła u naczelnika konwoju pozwolenie na odwiedzanie w razie potrzeby lekarza. Przy tej sposobności napisaliśmy parę listów. Po latach dowiedzieliśmy się, że dziewczyna doręczyła je niewątpliwie osobiście ryzykując. Zachowałem mój list, zabezpieczony przez matkę, do dziś dnia. Po ośmiu dniach podróży zatrzymaliśmy się na dużej stacji kolejowej. Dzień był piękny, słoneczny, zimowy, dwudziestokilkustopniowy mróz. Zatrzymano nas na stacji towarowej. Po kilku godzinach postoju zauważyliśmy, że z sąsiednich wagonów naszego transportu wyprowadzają więźniów i prowadzą ich wraz z rzeczami, pod konwojem, gdzieś wzdłuż torów. Przez małe okienko trudno było stwierdzić, dokąd. Bandyci szybko domyślili się, o co chodzi: to łaźnia. Prowadzą nas do łaźni, a wagony w tym czasie poddane będą dezynfekcji. Rzeczywiście, po jakimś czasie przyszła nasza kolej. Otworzono drzwi i skomenderowano: „Zbierać rzeczy i wychodzić do łaźni!" Wyszliśmy po raz pierwszy po dwóch tygodniach na świeże, mroźne powietrze. Po wagonie wydawało nam się ono niezwykle ostre. Stacja okazała się wielkim węzłem kolejowym na drodze do Moskwy — był to Briańsk. Uformowano nas w czwórki, żołnierze otoczyli grupę i poszliśmy, wszyscy pasażerowie naszego wagonu razem, paręset metrów w kierunku bocznego toru, gdzie stał duży parowóz — pod parą, ale silnie oblodzony — i kilka wagonów. Rozglądałem się, gdzie jest budynek łaźni, gdy wtem skomenderowano:”Włazić do wagonu!" Okazało się, że była to łaźnia kolejowa, mieszcząca się w specjalnych wagonach i zaopatrywana w gorącą wodę z parowozu. Rozebraliśmy się, wydano nam żelazne wieszaki dla umocowania odzieży i pościeli, buty i inne drobiazgi skórzane trzeba było wziąć ze sobą, gdyż skóra w podobnych kotłach z parą pod ciśnieniem niszczy się zupełnie. Mieliśmy pod tym względem już doświadczenie z więzień. Po przejściu do umywalni każdy otrzymał kawałeczek mydła wielkości mniej więcej dwóch kostek cukru. Było szare, miało nieprzyjemny zapach i źle się pieniło. Trudności z mydłem miały potem trwać w obozie jeszcze długie lata, obecnie jednak nie dbaliśmy o to, gdyż wieźliśmy jeszcze ze sobą zapasy z paczek od rodzin. Bandyci na ogół nie łakomili się na nie i podczas rabunku mydło ocalało, pokrajane jedynie nożami przy rewizji dla sprawdzenia, czy nie ma w nim ukrytych przedmiotów. Konwój nie spieszył się specjalnie, gdyż postój był widocznie przewidziany na dłuższy czas, mieliśmy więc możność solidnego wymycia się i wygrzania w ciepłym pomieszczeniu, zanim wróciliśmy do naszego zimnego wagonu. Przy wyjściu za drzwiami oczekiwała nas niespodzianka typowo więzienna: w wąskim przejściu stała nasza pielęgniarka, czerwona i zła, trzymając w jednej ręce wiadro z jakimś gęstym szarym płynem, w drugiej pałkę z nawiniętym pękiem szmat. Każdy z defilujących nagich mężczyzn musiał się zatrzymać i mokra szmata zwilżała cuchnącym płynem krocze delikwenta. Procedura była zupełnie nieoczekiwana, płyn ostry, z zapachem karbolu, miął chronić nas przed inwazją wszy. Pielęgniarka poznała mnie i jeszcze raz okazała względy, uniknąłem tej operacji. Wieczorem tego dnia słyszeliśmy krzyki w sąsiednim wagonie, bandyci znęcali się nad kimś. W nocy skonał tam jeden z Polaków, starszy, pięćdziesięciokilkuletni człowiek, listonosz czy kolejarz z zawodu, chory na pęcherz. Był maltretowany przez bandytów i rzucony koło ubikacji, „paraszy", gdzie rano znaleziono go martwego. Była to pierwsza śmiertelna ofiara naszego transportu. Z Briańska ruszyliśmy w kierunku wschodnim, wjechaliśmy w okolice bardziej zaludnione. Na stacjach było więcej ludzi, pojawiły się wśród pól wieże wysokiego napięcia, migały lepiej niż gdzie indziej utrzymane szosy