Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

„Twoja reputacja jest bezcenna – napominała ją matka. – Nigdy nie rób niczego, co naraziłoby ją na szwank, bo jeśli raz ją utracisz, już nigdy nie uda ci się jej odzyskać”. „Wszyscy chłopcy są tacy sami – wyjaśniała z kolei kuzynka. – Chcą tego, czego nie mogą mieć. Pielęgnuj w nich przekonanie, że kiedyś to dostaną, a będą na twoje rozkazy. Schlebiaj im i flirtuj. Trzymajcie się za ręce. Od czasu do czasu daj się pocałować w policzek. Ale na tym koniec. W moim przypadku się sprawdza, w twoim też się sprawdzi”. I rzeczywiście. Coraz częściej chłopcy zabiegali o jej uwagę i rywalizowali o jej uśmiechy. Podśmiewała się z nich z koleżankami, zachwycając się nowym poczuciem władzy, podczas gdy jakaś jej cząstka pragnęła jednego chłopaka, który zostałby jej niewolnikiem bez obietnicy intymnego zbliżenia. Przez bramę przechodziły inne dziewczyny, rozmawiając o wczorajszym programie telewizyjnym, zwierzając się, za którym gwiazdorem teraz szaleją, albo z tego, że nie odrobiły lekcji. Myszowata Charlotte Harris próbowała przemknąć się niezauważenie. „Huu!” – krzyknęła Alice, tak że Charlotte aż podskoczyła, a Kate parsknęła śmiechem. Martin, zerkając na Alice, uniósł się z siodełka, pusząc się przed nią jak paw. Lecz nagle przestał, zauważywszy inną dziewczynę. Zbliżała się Susan Ramsey. Stawiała szybkie kroki, jej ruchy były niemiarowe, ale pełne dziwnej gracji. Skromny mundurek, który zmieniał inne dziewczęta w czarne chrabąszcze, wyglądał jak zaprojektowany specjalnie dla niej. Była potargana, twarz miała wykrzywioną i zmęczoną, ale mimo to jaśniała niezwykłą urodą. Martin zaczął jeździć wokół niej, usiłując zwrócić na siebie uwagę, pozostali chłopcy wyprężyli się jak struny, jakby ktoś wydał im komendę „baczność”. Susan zignorowała ich wszystkich, patrząc prosto przed siebie ze zbolałą miną. – Próbowałaś kiedyś użyć grzebienia? – zadrwiła Kate. – Próbowałaś kiedyś pomyśleć, zanim coś powiesz? – odgryzła się Susan, nie zwolniwszy nawet kroku. Zadźwięczał dzwonek. Alice ruszyła w stronę szkoły, ale obejrzała się za siebie. Martin wciąż jeździł na rowerze. Zamachała do niego, ale nawet nie zauważył. Zupełnie jakby była niewidzialna. Susan nadal kroczyła szybko przed siebie. Alice szła za nią, nienawiść zżerała ją od środka niczym rak. Nic nie mogła na to poradzić. Jeszcze nie. Ale przyczai się, a kiedy nadejdzie właściwy moment, zaatakuje. Maj. Dochodziła północ. Susan leżała w łóżku, obserwując światło na korytarzu, wdzierające się przez szpary w drzwiach. Ojczym siedział w gabinecie. Słyszała skrzypienie fotela. Spędziwszy tyle nocy na nasłuchiwaniu, potrafiła powiedzieć, co oznacza każdy dźwięk. Jęk sprężyn, gdy odchylał się do tyłu i rozprostowywał kręgosłup. Szelest tapicerki, gdy przybierał wygodniejszą pozycję. Wreszcie ciche szurnięcie, gdy wstawał. Kiedyś na ten dźwięk jej serce zaczynało bić niespokojnie. Ale nie teraz. Minęły trzy miesiące od jego ostatniej wizyty. Od nocnej burzy w lutym, tuż po jej czternastych urodzinach. Siedział wtedy na łóżku, a ona leżała nago, czując, jak jego wilgotna ręka pieści jej szyję, a potem piersi. Tłusty pająk o pięciu odnóżach podpełzał po jej brzuchu w stronę miękkiego puchu między nogami, a ona wsłuchiwała się w wiatr i deszcz za oknem i wyobrażała sobie, że spaceruje nad rzeką, bawi się z Jennifer, jest gdziekolwiek, byle nie w tym pokoju. Na koniec westchnął, oczy miał mętne i zimne. W ciągu ostatnich miesięcy zauważyła stopniowy spadek jego podniecenia. Teraz zniknęło zupełnie. Podniósł się z łóżka. – Zakryj się. Nie leż tak. Nie powinnaś. – Kazałeś mi. – Tylko dlatego, że mnie zmusiłaś. To twoja wina. Nie moja. Przykryła się posłusznie, a on stał i patrzył. W jego oczach pojawił się nagle inny wyraz. Jakby pretensji. – Jesteś taka sprytna. Udało ci się oszukać wszystkich, oprócz mnie. Myślą, że jesteś dobra, ale jesteś zła. Uważają cię za piękną, ale piękna nie jesteś. Kiedyś byłaś. Ale teraz jesteś zwyczajna, taka jak wszyscy. – Ale nadal jesteś moim przyjacielem, prawda? Nie powiesz nikomu? Westchnienie. Grymas dezaprobaty. – Nie, nie powiem. Wyszedł z pokoju, a ona gdzieś w głębi duszy wiedziała, że ich dziwny, przerażający rytuał już się nie powtórzy. Teraz powinno być lepiej. Wreszcie będzie mogła spać spokojnie. Ale nic z tego. Tak bardzo nawykła do nasłuchiwania jego kroków, że nie potrafiła przestać. Godzinami leżała bez snu, czując, jakby pokój wirował wokół niej, i trzymała się kurczowo łóżka w obawie, że zaraz odleci. A kiedy wreszcie zasypiała, śnił jej się świat, w którym wszyscy biegli, gdy ona stała w miejscu, krzyczeli, gdy pragnęła ciszy, śmiali się, gdy jej chciało się płakać. Świat absurdu, w którym jej miejsce było w najlepszym razie niepewne. Dlaczego przestał przychodzić? Pytała go o to, ale wściekał się tylko i mówił, żeby nigdy o tym nie wspominała, pozostawiając ją samą z pytaniami, które brzęczały jej w głowie jak rój rozdrażnionych os. Czy już nie widział w niej zła? Czy przestała być grzeszna? A może nie było już dla niej nadziei na odkupienie? Może nigdy nie byłaś zła. Głos dochodził skądś poza nią. Jak szept widma unoszącego się w powietrzu i delikatnego jak płatek śniegu, który roztapia się przy najlżejszym dotknięciu. W korytarzu zgasło światło. Usłyszała kroki na schodach. Wracał do swojej sypialni, zostawiał ją samą w tym wirującym pokoju, na pastwę koszmarnych snów. Na nocnej szafeczce stało zdjęcie ojca. Wyobraziła sobie, że tata jest przy niej. Ale kiedy wyciągnęła rękę, by go dotknąć, też rozpuścił się w powietrzu niczym płatek śniegu. Deszczowa sobota w lipcu, tydzień po rozpoczęciu wakacji