Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Mam dwie córki: Pistache, zamężną z bankierem z Rennes, i Noisette, która przeniosła się do Kanady w osiemdziesiątym piątym i pisze do mnie raz na pół roku, oraz dwoje wnuków. Noszę żałobę po zmarłym dwadzieścia lat temu mężu. Pod jego nazwiskiem wróciłam w tajemnicy do rodzinnej wsi, by odkupić gospodarstwo mojej matki - od dawna opuszczone, zrujnowane przez ogień i żywioły. Tutaj jestem Francoise Simon, la veuve Simon, i nikomu nie przyszłoby do głowy łączyć mnie z rodziną Dartigen, która wyjechała po tamtych okropnych wydarzeniach. Nie wiem, dlaczego to musiała być ta farma, ta wieś. Może po prostu jestem uparta. Co było, to było. Tutaj jest moje miejsce. Lata z Herve wydają mi się teraz niemal pozbawione zdarzeń, jak te spłach-cie spokojnej wody, na jakie natrafia się czasem na morzu podczas sztormu - chwila oczekiwania, zapomnienia. Chociaż nigdy naprawdę nie zapomniałam Les Laveuses. Ani na moment. Jakaś część mnie zawsze tam żyła. Trzeba było przeszło roku pracy, zanim do domu można się było wprowadzić. Zamieszkałam w skrzydle wychodzą- 16 Joannę Harris cym na południe, gdzie ocalał chociaż dach, i podczas gdy robotnicy kładli dachówkę, pracowałam w sadzie - czy raczej tym, co z niego zostało - przycinając, formując i ściągając z drzew ogromne wieńce żarłocznej jemioły. Matka namiętnie kochała wszelkie owoce z wyjątkiem pomarańczy, których nie pozwalała przynosić do domu. Każdemu z nas, pozornie dla kaprysu, nadała imię pochodzące od owocu i przepisu - Cassis od pulchnego placka z czarnych porzeczek, Framboise od likieru z malin i Reinette od śliwy renklody rosnącej przy południowej ścianie, której owoce zwisające w kiściach niczym winogrona w pełni lata roiły się od os. Był czas, że mieliśmy ponad setkę drzew - jabłoni, grusz, śliw, wiśni i pigwowców, nie wspominając o malinach i całych zagonach truskawek, agrestu, porzeczek. Ich owoce suszyliśmy, chowaliśmy do piwnicy, przerabialiśmy na dżemy i likiery oraz wspaniałe, wielkie jak koło u wozu tarty z pate brisee, creme pdtissiere i marcepanem. W mojej pamięci do dziś zachowały się tamte zapachy, barwy, nazwy. Matka troszczyła się o swoje drzewa niczym o ukochane dzieci. By je uchronić od mrozu, rozstawialiśmy garnki z żarem, w których paliliśmy opałem zebranym dla siebie na zimę. Każdej wiosny wkopywaliśmy całe taczki obornika wokół każdego pnia. A w lecie, żeby odstraszć ptaki, przywiązywaliśmy na końcach gałęzi paski srebrnego papieru, które drżały i łopotały na wietrze, gwizdawki ze sznurka naciągniętego mocno na pustych cynowych puszkach, wydające dziwny, przerażający ptaki dźwięk, i wirujące szaleńczo wiatraczki z kolorowego papieru. Przystrojony sad wyglądał, jakby karnawał nadszedł w samym środku lata. I każde drzewo miało własne imię. BelleYvonne, mówiła matka, mijając sękatą gruszę. Rosę d'Aquitaine Beurre du Roi Henn. Jej głos w takich razach stawał się łagodny, prawie rozmarzony. Nie wiedziałam, czy mówi do mnie, czy do siebie samej. Konferencja Williamsa. Ghislaine de Penthievre. Ta słodycz. 2. Pięć ćwiartek 17 Pięć ćwiartek pomarańczy Dzisiaj w sadzie zostało niespełna dwadzieścia drzew, na moje potrzeby to wystarczy. Szczególnym powodzeniem cieszy się mój likier z wiśni, choć wstyd mi trochę, bo nie mogę sobie przypomnieć, jak matka nazywała drzewo, które je rodzi. Cały sekret polega na tym, żeby nie usuwać pestek. Owoce i cukier układa się warstwami w szklanym słoju o szerokiej szyjce, zalewając każdą warstwę alkoholem (kirsz jest najlepszy, ale można użyć wódki albo nawet armaniaku). Potem trzeba dopełnić alkoholem i czekać. Co miesiąc ostrożnie obracać słój, żeby cukier się rozpuścił. Po trzech latach alkohol wypłucze z owoców kolor, nabierając ciemnoczerwonej barwy. Przeniknie do wnętrza pestek i ukrytych w nich maleńkich migdałów, od czego nabierze goryczy niosącej wspomnienie minionych jesieni. Należy go podawać w maleńkich kieliszkach z łyżeczką, żeby można było wyłowić wiśnię i trzymać ją w ustach, aż zmacerowany owoc rozpuści się pod językiem. Potem można nadgryźć pestkę, by uwolnić zamknięty w niej alkohol, i obracać długo końcem języka niczym pojedynczy paciorek różańca. Można próbować sobie przypomnieć czas, kiedy dojrzewała - tamto lato, tamtą gorącą jesień, kiedy studnia wyschła, gdy przybiliśmy w oknach siatki przeciw osom; czas miniony, utracony, odnaleziony znowu w twardym sercu owocu... Wiem. Wiem. Pora wreszcie przejść do rzeczy. Ale to jest równie ważne jak cała reszta: sposób opowiadania i czas, jaki zabiera opowieść... Pięćdziesiąt pięć lat przeszło, nim ją zaczęłam. Więc pozwólcie przynajmniej, że będę mówić po swojemu