Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

I tak było przez całą drogę po meksykańskim płaskowyżu, wśród wiosek i miast. Zanim w oddali ujrzeli potężne wulkaniczne góry wokół Mexico City, mieli ze sobą co najmniej piętnaście tysięcy Czerwonych – potężną armię, śpiewającą, skandującą i tańczącą przy każdej nadarzającej się okazji. W dolinę wkroczyli w pełni chwały, ale Calvin coraz bardziej się niepokoił. – Gdzie meksykańscy żołnierze? – zwrócił się do Austina. – Uciekli, jeśli mają trochę rozumu. Jim Bowie jechał obok. – Za łatwo nam poszło – poparł Calvina. – To mi się nie podoba. – Prowadzimy uciskany lud przeciwko ciemiężycielowi. Żołnierze nie chcą tracić życia na walkę z niepokonanymi. – To jakaś pułapka – rzucił Bowie. I kiedy Austin jechał rozpromieniony, machając ręką niczym na paradzie, Calvin, Bowie i paru innych rozglądało się czujnie, wypatrując ukrytej armii. Calvin wysłał przenikacz jak najdalej, ale znalazł tylko cywilów. Większość nie kryła się, obserwowała przejście armii szeroką aleją wiodącą do jeziora na środku doliny. Dopiero na długiej drodze do miasta na środku jeziora wreszcie dostrzegli opór. I choć Meksykanie byli przyodziani w kolorowe, jaskrawe stroje i wylegli na ich spotkanie z mnóstwem flag i piór, niewielu robiło wrażenie żołnierzy. Tak naprawdę w ogóle nie robili dobrego wrażenia – było ich może ze trzystu. – Spodziewają się, że to piknik? – odezwał się Bowie. – Ilu się nam podda? – spytał Austin. – Calvinie Stwórco, jesteś wart swojej wagi w złocie. Nie musieliśmy wystrzelić ani razu i proszę, już zwycięstwo! – Spiął konia i przebił się przez tłum. Inni Biali ruszyli za nim. Wkrótce znaleźli się na czele potężnej armii, w zasięgu głosu od dygnitarzy, którzy wyszli z miasta im na spotkanie. – Żądamy waszej kapitulacji! – krzyknął Austin. – Poddajcie się, a ocalicie życie! Odwrócił się, szukając tłumacza, który chyba nie nadążył za nimi. Nie, jednak się znalazł – Austin skinął na niego. – Powiedz im, żeby się poddali – rozkazał. – Powtórz, co po wiedziałem. Ale zanim tłumacz zdążył wystąpić naprzód, przemówił odziany w pióra Meksykanin w ogromnej lektyce trzymanej przez dwunastu mężczyzn. – Co on mówi? – chciał wiedzieć Austin. Tłumacz zaczął słuchać. – To najwyższy kapłan. Dziękuje wszystkim... plemionom... że przyprowadziły tak wiele wspaniałych ofiar dla boga. Austin parsknął śmiechem. – Czy on naprawdę uważa, że ci ludzie chcą być złożeni w ofierze? – Tak – powiedział tłumacz. – Głupiec. – Owszem, jest tu głupiec – powiedział Bowie. – Ale to nie on. W jednej chwili otaczający ich Czerwoni wydali głośny okrzyk i ściągnęli Białych z koni. Bowie zdołał ugodzić paru nożem, lecz i on wkrótce znalazł się na ziemi. Calvin usiłował stworzyć ogień, ale zanim cokolwiek zaczęło się dziać, ktoś rzucił go na ziemię i uderzył maczugą w głowę. *** Obudził go ból, nie tylko ten pulsujący w głowie. Calvin leżał na kamiennej posadzce, mocno związany i z zasłoniętymi oczami. Mógł rozerwać więzy, ale doszedł do wniosku, że najpierw powinien się przekonać, gdzie jest i co się dzieje. Przenikaczem rozluźnił nitki w opasce na oczach i po chwili zrobił w niej szparkę, przez którą mógł patrzeć. Leżał na podłodze jakiegoś wielkiego, mrocznego pomieszczenia – wyglądało na katolicki kościół, choć niezbyt często używany. Pod ścianą stało parę posągów świętych, a w głębi znajdował się ołtarz, lecz wszystko było zaniedbane i zakurzone. Biali siedzieli lub leżeli na podłodze. Pod drzwiami stali uzbrojeni po zęby meksykańscy żołnierze. Calvin sięgnął przenikaczem za siebie, by sprawdzić, jak tam wygląda sytuacja. Oczywiście pilnowało go czterech żołnierzy. Tylko jemu przydzielono specjalnych wartowników. A to znaczyło, że Meksykanie znają jego moc. Dziwne, że nie zabili go od razu – ale nie, był przecież łakomym kąskiem, najcenniejszą ofiarą. Nic z tego, pomyślał. Leżał nieruchomo, sprawdzając stan pozostałych. Los jeszcze może się odwrócić i klęska zmieni się w zwycięstwo. Drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wpadł snop światła. Weszły cztery kobiety ze złotymi pucharami. Podały napój jeńcom. Chętnie go wypili, niektórzy nawet podziękowali. Calvin o mało nie krzyknął, że w napoju jest narkotyk, ale po namyśle postanowił sam załatwić sprawę. Po kolei sięgał do pucharów i oddzielał narkotyk od wody, każąc mu się osadzić na dnie i tam pozostać. Z wyjątkiem paru pierwszych, którzy zdążyli się napić, nikt nie przyjął narkotyku. Dlatego kiedy kobiety podeszły do niego, nie opierał się. Udawał, że nadal jest półprzytomny – co przyszło mu bez trudu, bo kiedy usiadł, omal nie oślepł od bólu. Pożałował, że nie uważał, kiedy Alvin uczył go uzdrawiania, ale po niepowodzeniu ze stopą Papy Łosia nawet nie próbował zabrać się do własnej głowy. Kobiety przysunęły mu puchar do ust. Wypił łapczywie. Teraz pewnie przestaną się mieć na baczności, sądząc, że wielki biały czarnoksiężnik jest już obezwładniony. Ale oczywiście tylko paru pierwszych zachowywało się tak, jakby byli pod wpływem narkotyku. Kobiety zaczęły się niepokoić. Szeptały między sobą, prawdopodobnie zastanawiając się, dlaczego reszta żołnierzy nadal jest przytomna. Więc Calvin ich uśpił. Legli na posadzce. Wtedy kobiety wyszły z pomieszczenia, a za nimi żołnierze, nawet ci strzegący Calvina. Ledwie znikli, Calvin obudził wszystkich, których poprzednio uśpił. Jednak z tymi, którzy wypili narkotyk, nie było tak łatwo. Wytrącenie środka nasennego z wody było proste, ale nie potrafił tego zrobić z narkotykiem, który znalazł się już we krwi. Dlatego kilku ludzi wciąż spało, podczas gdy inni usiedli i zaczęli się rozglądać. – Mówcie cicho – powiedział Calvin. – Za drzwiami stoją strażnicy. Nie chcemy, żeby nas usłyszeli. – Ty draniu! – syknął jeden z żołnierzy. – Nie pouczaj nas! – szepnął inny. Ale nie podnieśli głosów. – Zgłupieliście aż tak, że to mnie obarczacie winą? Nigdy nie twierdziłem, że potrafię czytać w myślach. Skąd miałem wiedzieć, że od początku jesteśmy jeńcami? A wyście to zgadli? Nikt nie odpowiedział. – Za to dzięki mnie ta trucizna was nie uśpiła. Więc się nie wściekajcie, tylko pomyślmy, jak się stąd wydostać. – I to szybko – dodał Bowie. – Bo to ciebie chcą złożyć w ofierze dziś po południu. – Jestem ranny. Sądzę, że zachowają mnie na koniec. – Nie są głupi. A tak dla twojej informacji, powiedzieli nam – przez naszych tłumaczy – że jeśli nie zgodzisz się zostać ofiarą, zabiją nas wszystkich, nie wysyłając nas do swego boga. – Nic z tego – rzekł Calvin. – Postanowiliśmy uciec, kiedy będą ci wydzierać serce. – Świetny plan – pochwalił Calvin. – Oczywiście beze mnie nie dowiecie się, gdzie schowali waszą broń. Ani jak się stąd wy dostać tak, żeby was nie złapali. Wszyscy jeszcze się zastanawiali nad jego słowami, kiedy ziemia zadrżała. Rozległy się krzyki i wrzaski. Calvin rozerwał więzy i wstał