Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

– Może i masz rację - pokiwał głową sir Jasper. -W każdym razie taka taktyka nikomu nie zaszkodzi. - Przyjrzał się Lucyferowi, a jego twarz nabrała ostrzejszych rysów. - Nie będę tego przed tobą ukrywał, że teraz byłbym wdzięczny za każdą pomoc w sprawie Phyllidy. To, że została zaatakowana, i to najprawdopodobniej dwa razy, niezwykle mnie martwi, a nie widzę żadnego powodu ani przyczyny, dla której ktoś mógłby próbować ją zabić. – Uważam, że powinniśmy założyć, że atakującym jest morderca Horatia. Nie ma powodu przypuszczać, że Colyton stanowi schronienie aż dla dwóch mężczyzn o nieczystych intencjach. Ale faktyczny powód, dla którego zaatakował Phyllidę, pozostaje zagadką. – Ona też mówi, że nie ma pojęcia, dlaczego ktoś chce ją zabić. – Hm... Będę oczywiście kontynuował śledztwo w sprawie morderstwa Horatia, ale za pańskim pozwoleniem chciałbym je poszerzyć o ataki na Phyllidę. To musi być ten sam człowiek. – Trudno coś tu wymyślić, ale oczywiście, zgadzam się. Wszystko to bardzo mnie martwi. Lucyfer wstał. – Chciałbym mieć również Phyllidę na oku, także oczywiście za pana pozwoleniem. Mam lepszą niż inni sposobność, by nad nią czuwać. Sir Jasper także wstał; po jego oczach widać było, Że coś wnikliwie rozważa. Przyjrzał się Lucyferowi, potem kiwnął głową i poda! mu rękę. - Jakiegokolwiek pozwolenia potrzebujesz, możesz je uznać za otrzymane. Nikogo nie przywitałbym w rodzinie jako zięcia z taką radością, jak ciebie. Lucyfer uścisnął dłoń sędziego. – Tak więc - odezwał się znów sir Jasper - teraz możesz się za to wszystko zabrać z czystym sumieniem, co? Tłumiąc uśmiech, Lucyfer pochylił głowę. – To prawda. Wyszedł z gabinetu sir Jaspera z zamiarem bezzwłocznego zabrania się do rzeczy, jednak jego sumienie nie było tak do końca czyste. Ukrywał prawdziwy powód, dla którego chciał poślubić Phyllidę. Wiedział, co nim kieruje, jednak ledwie potrafił nadać swym myślom kształt i uzmysłowić to sobie, a ponadto był przekonany, że wypowiedzenie tego na głos, zarówno przed nią, jak i przed sobą samym, pozostawało na razie poza jego możliwościami. Po prostu nie mógł prosić o tak wiele, nie teraz. Obiekt swoich rozmyślań i pragnień, obiekt pożądania i wielu jeszcze innych rzeczy, znalazł w ogrodzie różanym. Phyllida cięła kwiaty i wkładała do koszyka. Lucyfer stał w ozdobionym łukiem wejściu do ogrodu i obserwował. Patrzył na promienie słońca w jej ciemnych włosach, na czerwone ogniki igrające w jedwabistych kosmykach; patrzył na jej suknię w kolorze bladego złota, która poruszała się za każdym razem, gdy poruszyło się jej smukłe ciało, ciało, które ubiegłej nocy tak dobrze poznał. Ocknął się z zamyślenia i kamienną ścieżką ruszył w kierunku dziewczyny. Phyllida podeszła akurat do kolejnego krzewu i odwracając się, zauważyła przybysza. Jak zwykle stanowił obraz męskiej elegancji; tym razem miał na sobie ciemną marynarkę i jasne spodnie, ciasno przylegające do ud i znikające w wysokich butach. Podchodził coraz bliżej, a serce Phyllidy waliło jak młotem; zapanowała jednak nad nim i nad targającymi nią emocjami. Dokładnie wiedziała, jaka jest jej pozycja i jaka jest jego pozycja, i nie pozwoliłaby sobie wyobrażać niczego więcej. Pochyliła głowę. – Dzień dobry. Zatrzymał się niecałe pół metra przed nią. – Witaj. Błysk w jego oczach ogrzał Phyllidę bardziej niż promienie słońca. Spojrzała na krzew i wróciła do obcinania wspaniale kwitnących kwiatów. – Znalazłeś może przypadkiem listy? – Szukałem, ale nie udało mi się znaleźć sekretarzyka, ani na piętrze, ani na strychu. Jesteś pewna, że nie ma go na parterze? – Nie wydaje mi się, żebym mogła go przeoczyć -skrzywiła się Phyllida. – Może powinnaś pojawić się w Manor dziś po południu i jeszcze raz poszukać na dole? Kiwnęła głową. – Ulżyłoby mi, gdyby udało się rozwikłać chociaż tę jedną zagadkę. – A wracając do tematu morderstwa, powiedz mi, co się wydarzyło od chwili, gdy weszłaś do holu, do momentu, gdy opuściłaś Manor? – Już ci mówiłam. – Ustąp mi i powiedz jeszcze raz. Może jest coś, jakiś drobiazg, który tym razem sobie przypomnisz. Włożyła sekator do koszyka i odwróciła się. Przypominała sobie, co robiła, gdy szli w kierunku altanki na końcu ogrodu. – Czyli ostatnią rzeczą, jaką zrobiłaś, było sięgnięcie po kapelusz? - zapytał Lucyfer, prowadząc ją do kamiennego siedziska wewnątrz altanki. – Tak. Myślałam, że to twój. – Mój? - Lucyfer usiadł obok Phyllidy. - Moje marynarki i płaszcze są albo czarne, albo granatowe. Co miałbym niby robić z brązowym kapeluszem? – Wtedy jeszcze nie znałam twoich krawieckich preferencji. - Phyllida zamilkła; wciąż była spokojna, ale patrzyła na róże, a nie na Lucyfera. - W każdym razie wróciłam po południu, żeby zająć się twoimi końmi, i pomyślałam, że przy okazji przyniosę ci kapelusz. Zapytałam o niego Bristleforda; był przekonany, że w salonie nie było żadnego kapelusza w chwili, gdy znaleziono ciało Horatia. – I moje – I twoje. Phyllida pochyliła głowę. Czekała, aż Lucyfer powie, jak doszło do tego, że stał się „ciałem", ale milczał; odezwał się dopiero po dłuższej chwili. - Musi chodzić o kapelusz. Morderca na pewno jest przekonany, że rozpoznałaś jego kapelusz. – Aleja go nie rozpoznałam! Do tej pory powinien już się o tym przekonać. – To prawda, ale on na pewno myśli, że go rozpoznasz, że wkrótce sobie przypomnisz. A to znaczy, że... - Lucyfer zamilkł. Spojrzała na niego. – Co to znaczy? – To znaczy, że jest to ktoś, kogo często widywałaś w tym kapeluszu. – A więc - Phyllida wstrzymała oddech - to na pewno nie jest nikt obcy. – To ktoś, kogo znasz