Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

– Skinął głową w stronę Ronniego, poczuwszy nagły smutek. W heptońskiej podstawówce obaj byli uważani za mózgowców. Jako jedyni chłopcy z klasy, dostali się do gimnazjum, ale teraz on ledwo sobie radził, a Ronnie wciąż błyszczał. Brian wyszedł z audytorium. – Lepiej się pośpieszmy – powiedział Archie. – Autobus odjeżdża za pięć minut. Ronnie wciąż wpatrywał się w przestrzeń. – Nie możemy się spóźnić. Brak odpowiedzi. – Następny będzie dopiero za godzinę. – To odwal się i zapieprzaj na przystanek. – Co cię ugryzło? Powinieneś być szczęśliwy. Egzaminy się skończyły, niedługo wakacje. – I będą po prostu bombowe, nie? Przez sześć tygodni będę tkwił w Hepton, pracując w sklepie i wysłuchując od ciotki Very, jaki jestem leniwy i rozpieszczony w porównaniu z jej dziećmi. A jeśli mi się poszczęści, przez kilka dni będę mógł popatrzeć, jak gonią moją matkę do roboty i pomiatają nią, jakby była zerem. Wprost nie mogę się doczekać. Archiemu zrobiło się głupio. – Przepraszam. Nie pomyślałem. Ronnie westchnął. – Nieważne. Idź do autobusu. I nie martw się o tłumaczenie. Na pewno dobrze ci poszło. Sala pustoszała; chłopcy wychodzili grupkami, rozmawiając z entuzjazmem o nadchodzących wakacjach. Archie spakował swoje rzeczy, żałując, że Ronnie nie ma się z czego cieszyć. Nagle wpadł na pewien pomysł. – Chcesz pojechać w czasie wakacji do Waltringham? To w Suffolk. Jedziemy tam w sierpniu i mama powiedziała, że mogę zabrać kolegę. Nie było to do końca prawdą. Waltringham słynęło ze sklepów z antykami i państwo Clark spędzili tam zeszłoroczne wakacje, odwiedzając je wszystkie po kolei i ciągnąc za sobą znudzonego Archiego. Kiedy się skarżył, matka mówiła mu, że sama chętnie pozbyłaby się jego towarzystwa, gdyby miał kolegę, ale nie pozwoli mu się wałęsać po obcym miasteczku samotnie. A gdyby był z nim Ronnie... – Jesteś pewien, że twoi rodzice nie mieliby nic przeciwko temu? – zapytał Ronnie z nagłym ożywieniem. Archie pomyślał chwilę. Jego rodzice naprawdę lubili Ronniego. Oboje mówili o nim „ten uroczy młody człowiek”. Powinno się udać. – Tak, jasne. Ronnie spojrzał na zegarek. – Nie zdążymy już na autobus. Postawię ci milkshake’a. Mama przysłała mi trochę pieniędzy i muszę je wydać, zanim cesarzowa Vera zażąda daniny. Archie roześmiał się. Razem wyszli z sali. Lipiec 1960. Bardzo dobry rok uwieńczony wspaniałymi wynikami z egzaminów końcowych. Przewiduję, że kiedy Ronnie opuści mury naszej szkoły, będzie na niego czekało miejsce w Oksfordzie albo w Cambridge. Sierpień. Anna siedziała przy biurku, przepisując najnowszą partię odręcznych notatek. Okno było otwarte. Lekki zefirek rozwiewał ciemne kłęby fajkowego dymu, wydmuchiwanego przez Charlesa. Pogoda była piękna. Rzeką przepłynęła żaglówka z trójką dzieci siedzących bez koszulek na dachu kabiny i opalonych jak czekoladki. Pismo było tym razem wyjątkowo nieczytelne. Z jednym zdaniem zupełnie nie mogła sobie poradzić. Odwróciła się, żeby poprosić o wyjaśnienie, i zorientowała się, że pan Pembroke na nią patrzy. Siedział pochylony do przodu z łokciem na biurku, podpierając ręką głowę i uśmiechając się lekko. Fajka tkwiła w kąciku ust, słup dymu unosił się pod sufit niby sygnał z indiańskiego ogniska. – Panie Pembroke? Brak odpowiedzi. Szeroko otwarte, nieruchome oczy wciąż patrzyły prosto na nią. – Panie Pembroke? Drgnął. Uśmiech znikł, zastąpiony zawstydzeniem. – Przepraszam. Gapiłem się? Czasami mi się to zdarza, kiedy nad czymś myślę. – Krótki, urwany śmiech. – Moja sekretarka w Ameryce ciągle mnie za to beształa. – Nie potrafię odczytać tego zdania. Pokazała mu stronę. Czytając na głos, wyskrobał z fajki zużyty tytoń. – Czy są jeszcze jakieś fragmenty, których nie potrafisz rozszyfrować? – Nie. Wróciwszy do swojego biurka, zabrała się znowu do pracy. Charles Pembroke zapalił fajkę i zrobił to samo. Malownicze nadmorskie miasteczko Waltringham ściągało latem tłumy turystów. Ronnie i Clarkowie zatrzymali się w małym hoteliku o nazwie Słoneczna Dolina. Mimo iż stał przy niepozornej bocznej uliczce, miał doskonałą lokalizację: w pięć minut można było dotrzeć do centrum i na plażę. Przyjechali w gorące, duszne popołudnie. Po rozpakowaniu walizek pan Clark zaproponował spacer, żeby pokazać Ronniemu nowe otoczenie. Centrum miasteczka tworzył labirynt wąskich uliczek z osiemnastowieczną zabudową, które zbiegały się na kwadratowym placyku z fontanną. – Jeden na cztery sklepy sprzedaje antyki – powiedziała pani Clark. – Czy to nie zdumiewające? Ronnie przytaknął grzecznie, a Archie skrzywił się za plecami matki. Do jednego z narożników placu przylegały duże, otoczone zielenią domy z widokiem na morze. – Tutejsi nazywają tę dzielnicę Tarasami – wyjaśnił pan Clark. – Mieszkają tu najbogatsi obywatele Waltringham. – Uśmiechnął się tęsknie. – Szczęściarze. Ronnie opowiedział o Alejach w Kendleton i niespodziewanie jego także naszła tęsknota. Zakończyli rekonesans, siedząc na ławce przy plaży i jedząc rybę z frytkami. Mimo że zbliżał się wieczór, ludzie wciąż kąpali się w morzu lub leżeli na ręcznikach, łapiąc ostatnie promienie słońca. Archie jadł powoli, narzekając na ból głowy. Zaniepokojona pani Clark co i rusz przykładała dłoń do czoła syna, który odganiał ją rozdrażniony. Ronnie wpatrywał się w rozlane po horyzont, bezkresne morze i wielkie, puste niebo, doświadczając dziwnej euforii na myśl o tymczasowej ucieczce od szarych ulic Hepton. – Byłeś już kiedyś nad morzem, Ronnie? – zapytał pan Clark. – Raz. Tylko jeden dzień. Kiedy byłem mały, mama zabrała mnie do Southend