Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

To zawsze ja, Ja w nowych awatarach. Bramini liczyli skrzętnie. Siódmym wcieleniem przedwiecznego Wisznu był Rama, raz ósmy był się Pan pod postacią Kriszny narodził. Dziesiąty i ostatni zarazem jeszcze się nie objawił. Wieść tylko niesie, iż imię mu będzie Kalkin, a zstąpi na świat jako jeździec na białym rumaku z płonącym mieczem w dłoni, by ostateczny kres położyć złu, co się na padole pleni. Mahometanie wierzą, że będzie to Jezus. Adwentyści wyliczyli, że czas mu już nadejść najwyższy. Hinduiści nie liczą – czekają. Dziewiąty nadszedł już – Budda. Osiem, dziewięć, dziesięć... Kolejne awatary, coraz nowe oblicza boskości. A może wszystko to maja, pozór, złuda – niczym źródło na pustyni w drgającym widmie fatamorgany? Wszak jeden jest bóg i neti, święta doktryna neti, mówi o nim wszystko – bowiem nic konkretnego powiedzieć o Nim nie potrafi. Neti, czyli „nie tak”, czyli – „nic podobnego”, czyli –”nie na podobieństwo tego”. Na niczyj obraz i niczyje podobieństwo. Bowiem bóg jest niepoznawalny, pozbawiony wszelkich cech osobowych. A awatara? Jałmużna może, grosz rzucony stęsknionym... Spełnienie człowieczej tęsknoty za konkretnością bogów osobowych. Tutaj, tam i gdzie indziej. Wszędzie, gdzie śród modlitewnych gestów realizuje się zamknięty repertuar ludzkiego ciała i marzeń człowieczych. Wielki jest kosz tajemnie. Na swej dżdżystej wyspie Berkeley nigdy nie widział fatamorgany. Czy to w jej rozmigotaniu hinduistyczni sekciarze siunjawadini dostrzegli byli prawdę, iż – nic naprawdę nie istnieje? I nikt się na to nie oburza – nie takie dewiacje budowały piramidę hinduistycznych prawd. Błąd także jest cząstką rozwoju– stopniem ku prawdzie właśnie. W podbombajskich grotach Canaris nietoperze piszczą i śmierdzą. Te dawne zimowiska buddyjskich mnichów odwiedzają wyznawcy Sziwy. Stupy wolno wychodzą z mroku. Sziwaici biją pokłony – w słupach tych widzą lingę swego boga. Mrok gęstnieje. Małpy wrzeszczą w ruinach starych fortów na przedmieściach New Delhi. Zaklinacz przygrywa wężom w cieniu muzułmańskiej architektury, która pnie się w górę, spojona resztkami dawnych, przedmogolskich budowli. Rosną piętra ruin. Podziemne groty Adżanty w stanie Maharasztra przez całe tysiąclecie kuli buddyjscy mistrzowie. Żaden nie pozostawił nazwiska. Nikt nie zna imion staroegipskich artystów. Zespołowość się liczy, całość. Świątyń. ne groty Adżanty oświetlano systemem luster, by słońci' sięgnęło głębi. Mrok gęstnieje.Piwniczny chłód zalega wnętrze świątyni. Staszek po kręci się kamerą i macha na Jacka – strata czasu, w tej ciemnicy i metra taśmy się nie zrobi. Pielgrzymi biją pokłony, wycofują się tyłem. Obejdą teraz gmach, by paść na twarz pod rosnącym na jego zapleczu drzewem, pod którym Budda czekał na Jasność. Trwa nadal; w tym samym co przed tysiącleciami miejscu – olbrzymi posąg w centrum świątyni, plecami wsparty o ścianę, za którą rośnie święte drzewo. Jasna, skupiona twarz i kamienne oczy ponad tłumem wpatrzone w przestrzeń. Nieludzkie. 181 Zamknięty repertuar wyobrażeń... Właśnie w ludzkich żądzach, nienawiściach i miłościach dopalali się bogowie Hellady, kiedy marzenia nad Gangesem i nad Jordanem obmywały nowych bogów na obraz i podobieństwo ich wyznawców. Jako Jezusowi Hilarius, tak i Buddzie niektórzy herezjarchowie uwolnili ciało od wszelkich ułomności człowieczych, iż nie pił – orzekli – nie jadł i wonne wydzielał ekskrementa. Inni znów niezbicie stwierdzali, że na świat ten przyszedł dzięki niepokalanemu poczęciu. Jako Jezus z woli poczęty bożej, narodził się Budda przez otwarcie prawego boku jego matki, aby się jej ziemską nieczystością nie skalał. Czyżby w samej już istocie ludzkiej, w najgłębszych rejonach jej wrażliwości istniało coś, co erotykę i jej funkcje niezmiennie rozpinać każe między sacrum i profanum? I dlaczegóż to matka Buddy, właśnie ona, na imię miała Maja, co znaczy Iluzja, Ułuda? Właśnie ona miałażby nie być kobietą? I czy przypadek to tylko, że – jako i Maryja – z rodu pochodziła królewskiego? Królewskość... Jeszcze nie boskość, ale już nie przyziemność... Może właśnie tak. Ach tak – był jeszcze i sen. Coś, co rozgrywa się ponad świadomością. Sen o zwiastowaniu..