Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Co ważniejsze, ta pozycja leży dokładnie na prostej łączącej gazowiec z wyrzutnią. Prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności musi być jak jeden do milionów. Oni zaminowali cieśninę, sir, jestem tego zupełnie pewien. Arnold Morgan wciągnął głośno powietrze przez zaciśnięte zęby. Myśli goniły mu po głowie. - Jimmy, gdzie jesteś? - W moim mieszkaniu, sir. W Watergate. 81 I ii - W Watergate? Do diabła, znałem kiedyś australijskiego admirała, który tam mieszkał. Jakiś krewny? - To mój ojciec, sir. Kilka lat temu był tu attache morskim. - Niech mnie. To się robi coraz gorsze. Spędziliśmy z twoim papą parę miłych chwil. On teraz mieszka na stałe w Nowym Jorku, nie? Pracuje dla Qantas? - Tak jest, sir. - W porządku. A teraz posłuchaj. Stawisz się u mnie w biurze, w Białym Domu, za dwadzieścia minut. Wyjeżdżam w tej chwili. Ktoś będzie na ciebie czekał przy wjeździe od West Executive Avenue. Wiesz, gdzie to jest? - Tak, sir. - Jimmy, nie rozmawiaj z nikim i do nikogo więcej nie dzwoń. Ani słówka. To bardzo ważne, wierz mi. - Tak jest, sir. - I nie zapomnij zabrać swojej mapy roboczej. Morgan wstał i poszedł do wyjścia. Krzyknął kilka słów instrukcji do swej drużyny Secret Service, zlecając eskortowanie porucznika Ramshawe'a w Białym Domu. Pocałowawszy Kathy na dobranoc, narzucił płaszcz i wyszedł. Przed domem czekał już jego samochód i dwaj agenci ochrony. - Prosto do fabryki, sir? - A jakże! Była prawie pierwsza nad ranem, kiedy czarny służbowy sedan przemknął przez most Taft Avenue i zwolniwszy biegu, skręcił w Connecticut Avenue. Padał deszcz i miasto było opustoszałe. Przejechali przez skrzyżowanie z DuPont Circle, kierując się ku Siedemnastej. Kiedy w końcu wjechali na West Executive, Morgan dojrzał przepuszczanego właśnie przez bramę jaguara. Admirał spotkał się z Ramshawe'em u wejścia. Czterej dyżurni agenci zajęli się wypisywaniem przepustki dla porucznika i zaparkowali jego wóz. Morgan wyciągnął rękę, uśmiechnął się i przedstawił: - Cześć, poruczniku. Jestem Arnold Morgan. Jimmy Ramshawe spotkał już w życiu kilka ważnych person, ale tym razem czuł, że ma do czynienia z kimś wyjątkowym. Admirał emanował władzą. Był od Jimmy'ego 82 niższy o całe dwadzieścia centymetrów, ale jego jasnoniebieskie oczy patrzyły nań z niespotykaną intensywnością, a uścisk dłoni "miał mocny. Ciemnoszary garnitur Morgana skrojony był chyba gdzieś w niebie, a czarne sznurowane pantofle lśniły w świetle lamp. Nienagannie zawiązany krawat pochodził z Akademii Marynarki Wojennej w Anna-polis; tego miejsca i doświadczenia Arnold Morgan nigdy nie zapomniał. Jimmy Ramshawe czuł się przy nim jak chłopczyk. W odpowiedzi na lakoniczne, choć ciepłe powitanie admirała zdołał wydobyć z siebie tylko zduszone „Sir". Dwa nieupoważnione telefony na prywatny numer prawej ręki prezydenta Stanów Zjednoczonych wyczerpały całą jego zuchwałość i tupet na tę noc. - Za mną - rzucił admirał do wszystkich, którzy byli w zasięgu jego głosu. Tym razem rozkaz objął dwóch jego osobistych agentów ochrony, czwórkę dyżurnych z Białego Domu i Jimmy'ego. Ruszyli w szyku torowym za swym przełożonym, który nigdy po prostu nie chodził, raczej parł naprzód z uniesionym podbródkiem, wyprostowany jak struna. Gdyby nagle na jego drodze wyrosła ściana, przebiłby ją chyba na wylot, zostawiając w niej wyrwę - zarys swej sylwetki, niczym bohater disneyowskich kreskówek. Interesy swego kraju prowadził w całkiem zbliżony sposób. U masywnych drewnianych drzwi do swego gabinetu zatrzymał się raptownie i wydał serię poleceń. - Przysłać mi tu kompetentną sekretarkę, która zastąpi panią O'Brien. Niech ktoś przyniesie kawę. Jimmy, jesteś głodny? - Tak, sir. - Talerz kanapek z kurczakiem dla porucznika. Dopilnujcie, by wyznaczono kogoś do wyłącznej obsługi mojego telefonu. A wy - zwrócił się do swych stałych agentów - zajmijcie pozycje w tym miejscu i trzymajcie gorącą linię do prezydenta w stanie podwyższonej gotowości. Być może będę z nim porozmawiać bez chwili zwłoki. Odpowiedzią były kiwnięcia wszystkich głów