Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Cicho! — padło z ciemności krótkie ostrzeżenie. Jednocześnie poczuli na twarzach podmuch zimnego powietrza. — Dawajcie ręce... Resztki sennego zamroczenia uleciały. Peter spiesznie wyciągnął ramiona. Czyjeś palce chwyciły go za przeguby i przez moment macały skuwające je obręcze. Rozległ się zgrzyt żelaza o żelazo. Trwało to dość długo, aż wreszcie Peter poczuł, że obręcze rozwierają się, a ramion nie ściąga już ku dołowi ciężar łańcuchów. Po chwili i Lasota pozbył się swoich okowów. Przez ten czas Peter czekając w ciemności zastanawiał się, czy wartownik został obezwładniony na tyle skutecznie, że będą mogli po cichu dopaść koni. Pozbył się tych wątpliwości, kiedy pociągnięty za połę wysunął się za swoim oswobodzicielem z komórki. — Uważaj — usłyszał tuż przy uchu jego szept. — Nie wywal się o zwłoki waszego stróża. Leżą tu gdzieś pod ścianą. Zatrzymał się na chwilę, ledwie widoczny na tle nieco jaśniejszego nieba. — Macie to... Może się przydać. — Wetknął im w ręce noże, których ostrza tkwiły w drewnianych pochwach. — Teraz za mną — padł cichy rozkaz. — Mój towarzysz siodła wam konie. Zaczęli skradać się ku szopie majaczącej w ciemnościach. Szli gęsiego, trzymając się krajów swoich opończy. Kiedy już docierali do szopy, od strony klety doszedł ich skrzyp otwieranych drzwi. Ujrzeli na chwilę nikły blask bijący z jej wnętrza. Na tle tej poświaty ukazał się zarys postaci. Potem, kiedy drzwi zamknęły się z powtórnym skrzypnięciem, nikogo nie było już widać. Usłyszeli jednak odgłos stąpnięć człapiących po błocie podwórza. Ktoś szedł w stronę komórki. Przewodnik przywarł do ściany, wstrzymując ramieniem postępujących za nim więźniów. — To starszyna oddziału — szepnął mu na ucho Lasota. — Niedobrze... Idzie sprawdzić straż. — Czekajcie tu. Zaraz go załatwię. — Mnie winien zapłatę, nie tobie. Ostań, ja pójdę! — rzucił ledwie dosłyszalnie mnich, w szepcie tym jednak zadrgała dzika nienawiść. — Ruszaj tedy, ale uważaj, bo to chłop silny jak tur. W plecy go dźgnij. — I ja nie z tych najsłabszych — doleciał ich zanikający w ciemności głos. Rycerz Maciej, obudziwszy się wśród nocy, istotnie wyszedł sprawdzić, czy wartownik należycie pełni swoją służbę, gdyż uprzedzono go, że więźniowie są ważni i wymagają czujnej opieki. Z trudnością wyciągając nogi z grząskiego błota, na wpół jeszcze otumaniony snem, nie dosłyszał żadnego odgłosu poprzedzającego napaść. Poczuł jedynie raptowne szarpnięcie za włosy, które że straszliwą siłą odgięło mu do tyłu głowę, a w mgnienie potem ból niby krąg ognia objął mu szyję. Tym razem Peter Vogelweder musiał długo czekać na wezwanie do wielkiego marszałka. Tyle tylko, że kiedy po uciążliwej i szarpiącej nerwy ucieczce dostał się wreszcie wraz z bratem Lasotą do Malborka i zgłosił przybycie domowemu komturowi, otrzymał polecenie, by wraz z towarzyszem przenieśli się na Dolny Zamek, gdzie wyznaczono im kwaterę. Pozwalało to cierpliwie czekać na dalsze polecenia bez ponoszenia rujnujących kosztów utrzymania w oberży, na co zresztą obecnie nie mógłby sobie pozwolić. Pieniądze bowiem, które mu jeszcze pozostały, a była tego spora sumka, przezornie zakopał obok szałasu na wyspie. Mógł wprawdzie tam dotrzeć, klucząc i omijając ludzkie osiedla, i pieniądze odkopać, ale na tyle poznał już swego towarzysza, by poniechać tego zamiaru. Mogło bowiem łatwo się zdarzyć, że nie zbudziłby się na najbliższym noclegu. Brat Lasota, wysoki i żylasty, okazał się nieprzeciętnym siłaczem, co nie byłoby znowu tak złe, gdyby nie cechująca go dzikość i upodobanie w okrucieństwie. Raziło to częstokroć Vogelwedera, zwolennika metod bardziej wyrozumowanych i przebiegłych, rzec by można subtelnych. Dlatego wolał pozostawić pieniądze w kryjówce i nie kusić licha. Teraz, siedząc na zakonnym wikcie, mógł czekać cierpliwie na posłuchanie, rozważać swoją sytuację i obliczać szansę, jakie mu pozostały. Nie były to rozmyślania zbyt wesołe. Pozostawała jedynie dalsza służba dla dobra Zakonu i nadzieja, że być może tą drogą uda się odzyskać utraconą pozycję i majątek. Jednocześnie zaś hodował w sobie starannie zajadłą nienawiść do człowieka, który wpędził go w to położenie. Pragnienie zemsty było teraz przewodnią nicią planów na przyszłość. Przekonał się wkrótce, że i mnich darzy owego chwata równie silną nienawiścią. Jako bardziej prymitywny nie ukrywał jej tak głęboko w sercu, wybuchając gniewem i pomstując przy każdej wzmiance o swej przygodzie w koronowskim klasztorze, gdzie tak łatwo dał się wywieść w pole. To wspólne pragnienie sprawiło, że brat Lasota stał się panu Vogelwederowi mniej uciążliwym towarzyszem. Wreszcie, po paromiesięcznym oczekiwaniu, Peter został wezwany do Średniego Zamku. Tym razem wielki marszałek był w komnacie sam. Odwrócił się od okna i na ukłon Vogelwedera odpowiedział krótkim skinieniem głowy. — Opowiadaj, jak to było — rzucił bez wstępów. — Wiem, żeś wpadł w tarapaty, aleś przy boskiej i naszej pomocy wyszedł z nich obronną ręką. Peter zdał relację z przebiegu zdarzeń, po czym zakończył: — Porwaliśmy im konie, resztę przegnawszy, i jeszcze nocą pozostawili za sobą szmat drogi. Potem szczęśliwie udało się nam ujść pogoni i przedzierając się wciąż na północ dotarliśmy do granicy. — Przekonałeś się więc, że długie ramię ma Zakon i swoich ludzi w biedzie nie opuszcza, Myślę, że to doceniasz. — Żeby przy długim ramieniu szczodrzejszą miał dłoń — mruknął Peter