Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- W gabinecie u pana dyrektora czeka jedna pani! - zameldował mu portier. - Jaka pani? - Wygląda na Żydówkę, ale w ogóle - pierwsza klasa! - To Luba! - pomyślał. Nie omylił się. Rzeczywiście, siedziała przy biurku i bezczynnie przyglądała się plecom pochylonej nad maszyną Teci. - No, nareszcie - zerwała się na jego widok. - Myślałam, że już nie doczekam się kapitana. - Co się stało? - Nic się nie stało. Ładnie mnie pan przyjmuje. Jak ja przychodzę, to trzeba się cieszyć i skakać z radości. - Już skaczę - zaśmiał się. - Co, Luba, chce ci się "szaleć"? - Tak. Aneksuję kapitana na cały wieczór. Muszę się wytańczyć i upić. - Dobra! Będziemy szaleli - nadrabiał humorem, chociaż w gruncie rzeczy był niezadowolony. Przeprosił ją na chwilę, załatwił kilka spraw, wybrał stolik koło ringu i zaprowadził tam Lubę. Luba istotnie chciała się "wytańczyć" i nie opuszczała ani jednego tańca tak, że Drucki wreszcie zaczął prosić o zmiłowanie: - Ja już ledwo ruszam nogami! Luba, zlituj się nad zmęczonym staruszkiem! - O? A cóż to tak zmęczyło kapitana? - zapytała podejrzliwie. - Urządzałem dziś swoje mieszkanie. Już ledwie dyszę. Luba dużo piła i, gdy odwiózł ją o czwartej na Nowolipie, była mocno podchmielona. Na szczęście nie potrzebował już wozu odprowadzać do garażu, gdyż miał pozwolenie na pozostawianie auta w podwórzu domu, w którym teraz mieszkał. Stróżowi, który mu otworzył bramę, polecił obudzić siebie o jedenastej i położył się spać. Był porządnie zmachany, toteż spał kamiennym snem i dopiero jaskrawe światło słońca obudziło go. Otworzył oczy i zobaczył Zośkę, rozsuwającą zasłony okien. - Ale pan śpi! - zawołała wesoło. - Dzień dobry, mała, jak tu weszłaś? - zdziwił się. - Ano, przecież pan zostawił drzwi otwarte. Gdyby jakie złodzieje chcieli, to by pana mogli nawet z łóżkiem wynieść. - A która to? - Jedenasta. Czy panu zrobić herbaty czy kawy? - Zrób, mała, co chcesz, byle prędko, bo na dwunastą muszę być - fiut! - Fiut? - No, na mieście. - A... A co podać do herbaty? - Co ci się podoba, a teraz wiej stąd, bo wyłażę z łóżka. Nim wykąpał się i ubrał, Zośka ustawiła w hallu nakrycie i podała herbatę, bułki, masło, wędlinę. - A sera nie kupiłam, bo nie wiem, czy pan lubi. - Lubię, ja wszystko lubię - oświadczył, zabierając się do jedzenia - nie będziesz miała ze mną kłopotów. - A obiadów to pan w domu jeść nie będzie? - Nie będę. - To szkoda... Czy pana co dzień budzić o jedenastej? - Co dzień. - To najlepiej będzie, jeżeli pan zostawi mi klucz. Pan ma przecież dwa. - Dobrze, masz tu klucz, mała, i rób, co chcesz, byleś tylko mnie nie pytała. Zaśmiała się: - To pan lubi, żeby tak panem rządzić? Spojrzał na nią z uśmiechem: - A ty to lubisz? - Bo ja wiem? Zobaczę. To jak teraz pan pójdzie, ja tu posprzątam, wywietrzę... A kiedy pan wróci? - Jeszcze nie wiem. - Ale nieprędko? - Nieprędko. Wziął kapelusz i chciał wyjść, lecz Zośka zatrzymała go: - A jak będzie z pieniędzmi, proszę pana? - Nie chcesz mieć mnie na utrzymaniu - zażartował - no, to masz tu na wydatki. Brunickiego zastał jeszcze samego: - Nie spóźniłem się? - Nie. W sam raz. Powinna tu być lada chwila. - Jak się ona nazywa? - Panna Łęska. Urszula Łęska. Musiałeś o niej słyszeć, jest, a raczej była, znaną śpiewaczką. - Jak żyję nie byłem na żadnym koncercie. W drzwiach stanął woźny: - Przyszła panna Łęska, czy pan profesor ją przyjmie? - A, prosić, prosić - zawołał Brunicki i sam wybiegł na jej spotkanie. Panna Łęska, szczupła, niewysoka szatynka o przejrzystych zielonych oczach i jasnej, matowej cerze, była istotnie uderzająco podobna do zmarłej żony Brunickiego. Wrażenia te wzmacniały jej ruchy i sposób trzymania głowy. Drucki nie mógł nie spostrzec, że jej obecność i na profesora silnie odziaływała. Był nieswój i jakoś nienaturalnie ruchliwy. - Pani pozwoli, że jej przedstawię mego dobrego przyjaciela, pana Winklera. Podała mu rękę, opiętą czarną rękawiczką i bezgłośnie poruszyła wargami. Brunicki podsunął jej fotel i nie przestawał mówić: - Właśnie opowiadałem przyjacielowi o tym rzadkim wypadku czasowego porażenia nerwu pod wpływem przeżycia psychicznego. Pan Winkler jeszcze mnie utwierdził w przekonaniu, że ten uraz minie. Mianowicie przypomniał sobie, że podczas pobytu w Chicago poznał jednego inżyniera_górnika, który miał podobny wypadek, spowodowany wiadomością o wybuchu kopalni, której był dyrektorem