Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Była to najodważniejsza ze wszystkich dziewczyn i zawsze powtarzała, że na pewno miała być chłopcem, ale coś tam musiało się pomylić. Albo bocianowi, albo jej rodzicom. Ale ona i tak na swoim postawi, mówiła, i wybierze jakiś naprawdę męski zawód. Albo marynarza, albo lotnika, albo jeszcze nie wiadomo co, ale na pewno coś bardzo ciekawego i takiego, że wszystkim naokoło odbierze oddech ze zdumienia. - Gdybyś nie gadał za dużo - mówiła dalej Winia - to by może dotarło dc ciebie, że Ulka odzywa się. Rzadko, bo rzadko, to prawda, ale jak coś powie, to ho, ho! - Fakt! - wtrącił na to Jego Brat. I wszyscy znowu roześmieli się tak głośno, że aż Pani Woźna spojrzała w ich kierunku bardzo podejrzliwie i mruknęła pod nosem: - Oho, już wrócił ten piegowaty obwieś ze swoim bratem. Tylko patrzeć, a znów zaczną się jakieś kłopoty. Gdy obaj bracia wracali do domu, Dzika Mrówka początkowo nie odzywał się ani słowem. Dopiero gdy wbiegli na drewniane schody wiodące na pierwsze piętro ich domu, Marek zatrzymał się nagle i powiedział do brata: - Jaro, ale to wszystko wyszło niefajnie. - Fakt - potwierdził Jego Brat. - Mamie to lepiej nic nie mówić, bo się zmartwi, co? - Fakt - znowu przytaknął zgodnie Jarek. Oczywiście pierwszym pytaniem mamy, gdy otworzyła drzwi swym synom, było: - No i jak tam, chłopcy, w szkole? - Eee, w szkole jak w szkole. Nic ciekawego - mruknął Dzika Mrówka. - Prawda Jaro? - spojrzał na brata. - Fakt - Jarek skrzywił usta i kiwnął potakująco głową. - Chłopcy, umyjcie ręce i siadajcie do stołu. Obiad gotowy. ROZDZIAŁ DRUGI w którym przed Dziką Mrówką odkrywają się nagle niczym nie ograniczone horyzonty Tegoroczne święta Bożego Narodzenia były dla marynarskiej rodziny Dzikiej Mrówki i Jego Brata świętami szczególnymi, bo po raz pierwszy od kilku lat tata spędzał okres świąteczno-noworoczny w domu, w rodzinnym gronie. Tak się bowiem układały dotychczas rejsy taty, że wieczerzę wigilijną spożywał na kolejnych statkach i mama Marka i Jarka zapraszała na Wigilię swoją samotnie mieszkającą przyjaciółkę, po pierwsze dlatego, żeby nie spędzała ona świąt samotnie, a po drugie, żeby przy wigilijnym stole zasiadała, jak jakiś tam zwyczaj każe, koniecznie parzysta liczba biesiadników. Przyjaciółkę mamy obaj bracia bliźniacy nazywali ciocią Irenką, mimo że pokrewieństwa między obu paniami nie było żadnego. Bardzo ją lubili. Nie tylko dlatego, że przychodząc zawsze przynosiła im jakieś bardzo fajne i pomysłowe upominki, ale przede wszystkim dlatego, że była bardzo wesoła. Lubili też jeździć do cioci Irenki, która była profesorką bardzo oryginalnego i rzadko spotykanego przedmiotu. Uczyła mianowicie kwiaciarstwa w podgdańskim Technikum Ogrodniczym i obaj chłopcy przepadali za buszowaniem w cieplarniach i szklarniach przyszkolnego gospodarstwa kwiatowego, w których było zawsze bardzo ciepło i wilgotnie i gdzie można było sobie wyobrażać z dużą dozą prawdopodobieństwa, że jest się w podzwrotnikowej dżungli intensywnie pachnącej najrozmaitszymi egzotycznymi kwiatami. Poza tym ciocia Irenką grała zawsze kolędy na pianinie i była głównym filarem wigilijnego kwartetu. Teraz jednak był w domu tata, co automatycznie zapewniało parzystą liczbę wigilijnych biesiadników i chłopcy nie wiedzieli czy bardziej cieszyć się z obecności taty na Wigilii, czy bardziej smucić z nieobecności cioci Irenki. - Fatalna sprawa - powiedział nawet kiedyś Dzika Mrówka do Jego Brata - jeżeli cioci Ireny nie będzie na Wigilii, to i kolęd nie będzie i w ogóle tak jakoś inaczej, a i bilans prezentowy wypadnie raczej minusowo. - Jak to? - zdziwił się Jarek. - Za to będzie tata. - Oj, ty frajerze - obruszył się Dzika Mrówka - od taty i tak zawsze prezenty leżały pod choinką. Od taty, od mamy, od jednej babci i od drugiej, a osobno od cioci Irenki. A jak ciocia Irenka nie przyjdzie, coroczny bilans nie będzie się zgadzał. - Fakt - przytaknął z wyraźnym smutkiem Jego Brat. - A widzisz! Skomplikowana sytuacja. Jak się okazało, mama też była w pewnej rozterce, bo z jednej strony tradycja - rzecz święta, z drugiej zaś żal jej było samotnej przyjaciółki. Na szczęście sprawa nadzwyczaj się uprościła. Tuż, tuż przed samymi świętami doszły bowiem do mamy bardzo pomyśle wieści, że ciocia Irenka poznała nadzwyczaj miłego pana w średnim wieku, który wyrażał niedwuznaczną chęć zostania w najbliższym czasie przyszywanym wujkiem obu bliźniaków. Tak więc był i wilk syty i owca cała. Na Wigilii mogła być ciocia Irenka i ilość biesiadników pozostawała parzysta. Tego co się zaczęło dziać w domu Marka i Jarka w ciągu ostatnich kilku dni przed świętami - nie da się opisać. Mama wpadła w istny szał przygotowań i poczęła spędzać całe dnie i większość nocy w kuchni. Ucierała, dodawała, mieszała, ubijała, przepuszczała przez maszynkę, siekała, kroiła, soliła, słodziła, rozpaczała, że nie urośnie, biadała, że wykipi, piekła, smażyła, dusiła, przypalała, a cały dom był postawiony do góry nogami. Chłopcy chodzili na palcach i starali się jak najdłużej przebywać na rozmaitych treningach i meczach sparingowych, tata zaś został całkowicie wprzęgnięty w kołowrotek przedświątecznych przygotowań. Skrobał, obierał, utłukiwał w starym moździerzu, ukręcał drewnianą pałką w glinianej misie, którą mama wniosła do wspólnego gospodarstwa w ramach skromnego wiana, a ileś tam lat temu ta sama gliniana misa wchodziła z kolei w skład znacznie większego posagu mamy mamy, czyli babci Basi. I - o dziwo! - tata wcale, ale to wcale, nie narzekał. Wydawał się nawet zupełnie szczęśliwy z tej racji, że może nareszcie okres Świąt Bożego Narodzenia spędzić w zaciszu domowego ogniska. Chociaż w rzeczywistości może i było troszkę inaczej... Dzika Mrówka usłyszał bowiem raz, jak tata powiedział do słuchawki w czasie rozmowy telefonicznej te swym kolegą, też marynarzem. - Wiesz stary, zastanawiam się czy urlop w zimie to najlepszy pomysł. Pogoda nie za bardzo, zimno, deszcz, a na Morzu Śródziemnym tymczasem słońce świeci, stary. Albo w takim Rio de Janeiro