Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Minąwszy Jasia i radcę zbliżyła się do miejsca kaźni, ustawiła na chodniku kilka świeczek i zapaliła je, niestety deszcz rozpadał się na dobre i zalał wątłe płomyczki. Jasio zauważył, że niektórzy przechodnie maczają we krwi chusteczki i chowają je jak relikwie. Był tak oszołomiony, że nie potrafił odnotować w sobie tego, co przed chwilą miało miejsce. Wydawało mu się, że ktoś to wszystko zainscenizował, że ludzie z ciężarówki odegrawszy swoje role wstaną i wrócą do domów, a rozlaną na chodniku czerwoną farbę zmyje deszcz. Ale deszcz zmywał krew, która burząc się, pokryta różową pianą, spływała do rynsztoka. Usłyszał, że radca coś mówi i spojrzał w jego stronę. Przeraził się, bo nagle zobaczył przed sobą starca. Pobrużdżona, kredowobiała twarz, zapadnięte policzki. - Jaka to dzisiaj data? - spytał Jasia. - Siódmego czerwca. - Siódmego czerwca czterdziestego czwartego roku, trzeba zapamiętać. Trzeba koniecznie zapamiętać tę datę. Ruszyli przed siebie. - Dobrze, że Marszałek tego nie doczekał - odezwał się Kozłowski. - Chociaż... on przeczuwał... Powiedział do swojej córki: Będziecie mieli wojnę i wy tę wojnę przegracie... - Śmigły miał córkę? - zdziwił się Jasio. Kozłowski spojrzał na niego wpółprzytomnie, a potem wzruszył ramionami. - Ja mówię o Nim! Jasio domyślił się, że radcy chodziło o marszałka Piłsudskiego. Obudziła się, kiedy w oknach było jeszcze ciemno. Coraz częściej jej się to przytrafiało. Godziny dłużyły się, wlokły do świtu. Te nocne godziny, jak u Leśmiana, nie wierzyły w sen... To taki piękny wiersz i taki nagle aktualny. Dopiero teraz w pełni mogła ocenić niezwykłą intuicję poety. Kto swe serce zbada,@ w taki zmierzch jak ten?@ Łza śmiertelnie blada@ w snu głębinę spada@ choć nie wierzy w sen!@ Nawet nie było ją stać na na łzy. Gdyby mogła sobie popłakać w poduszkę, być może przyniosłoby to ulgę. A miała kogo i co opłakiwać, złe dzieciństwo, śmierć przyjaciół, tylu ich już zginęło, postrzelonych w zamachach, zakatowanych na Szucha, wywiezionych do obozu. Mogłaby też użalić się nad swoim życiem, które przynosiło jej smutek, nieudane miłości... Sen mógłby ją wybawić od tych nadrannych rekolekcji, ale było do niego dalej niż do Ameryki... A przecież zawsze lubiła spać, z uczuciem niemal rozkoszy wsuwała się pod kołdrę, chłód poduszki i prześcieradła był jak zbawczy kompres. Usypiała prawie natychmiast, a rano trudno jej było wstać. Bywało, że w niedzielę spała do południa. Suzanne wyrażała nawet z tego powodu niezadowolenie, twierdząc, że w takim wylegiwaniu się jest coś nieprzyzwoitego. A teraz Ewelina niemal z lękiem kładła się do łóżka, bo wiedziała, że czeka ją bezsenność. Nigdy by nie przypuszczała, że ją to właśnie spotka, osobę tak bardzo "biologiczną", jak mówił o niej żartem Stanisław. Leżała w ciemności, która wszystko wyostrza, zarówno szczęście, jak i dramat. Tego dramatu było w życiu Eweliny coraz więcej, a szczęście kurczyło się i kurczyło... Andrzej. To była przyczyna jej bezsenności. Mimo że nic się między nimi nie zmieniło, że spotykali się tak samo często, Ewelina nie umiała się już z tych spotkań cieszyć. Myślała tylko o tym, że on zaraz wstanie z łóżka i zacznie się ubierać. I od tego momentu wszystko będzie się toczyło przeciwko Ewelinie, przeciwko jej miłości. Każdy gest Andrzeja, sięgnięcie po koszulę, wkładanie skarpetek, oddalał go, zwracał kobiecie, która na niego czekała