Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie miał konia, uciekać ze swoimi nie mógł. Ani chybi zginął! – Dobrze mu tak, niech z żydowskimi szpiegami konszachtów nie czyni! Tak gawędząc, stękając dowlekli się do okopów, gdzie wszystko było na nogach, ognie gorzały, kononierowie z zapalonymi lontami stali przy działach, gotowość była wszelka. Na szczęście dla Tomka, który okrutnie się bał pana Bluma i myślał sobie, że nawet wstawiennictwo księdza nic nie pomoże i baty będą w robocie, groźnego setnika nie było w reducie, bo mu niedawno dano znać, że jego dziecko zachorowało, więc wziął urlop i pojechał do Warszawy. Z tym wszystkim pan Heliglas, który był teraz najstarszy, aresztował zaraz naszych czterech zuchów i kazawszy ich chirurgowi opatrzyć, wysłał pod strażą do Marymontu, do kwatery księcia Józefa. – Ojoj, ojoj! – jęczał Wiertelewicz– piękna mi nagroda. Tam ci panicze, co niby znają okolicę jak własną kieszeń, każą nas z pewnością rozstrzelać. Bo jakże to może być, żebyśmy, takie pachołki nędzne, znajdowali jakieś parowy, stawy i domy, o których adiutanci nie wiedzą. Ojoj! ojoj! coś mi jednak ten Szwab w brzuchu zrobił. Ale wbrew przewidywaniom Wiertelewicza w kwaterze księcia z wielką ciekawością wysłuchano relacji czterech zuchów, pochwalono ich nawet bardzo i papiery przejrzano. Książę Józef, gdy je przeczytał, uśmiechnął się swym słodkim i miłym uśmiechem i rzekł: – Spisaliście się dzielnie. Papiery są bardzo ważne; dziękuję wam zuchy za to, coście zrobili. Zaraz zdam o wszystkim raport do Naczelnika i wasz czyn ogłoszę mojej dywizji w roz- kazie dziennym jako czyn godny naśladowania. Mości panie Linowski, każ mi zaraz wsadzić tych trzech rannych zuchów na bryczkę, odesłać do szpitala do Warszawy i przykazać, by tam miano o nich pilne staranie. Jakoż niedługo wygodna bryczka zajechała i Wiertelewicz, Tomek i Franek usiedli w niej, by jechać do szpitala. Ksiądz Karolewicz pożegnał się z nimi mówiąc: – Jedźcie chłopcy, wypocznijcie sobie i wyleczcie się. Jacuś, ty poproś siostrę miłosierdzia, żeby ci kazała gorący okład z kaszy zrobić na brzuch. To z pewnością cię wyleczy. – Ej, ja bym wolał zjeść tę kaszę, bo mię aż mgli z głodu! – zauważył Tomek. – Cebula jesteś! – oburzył się Wiertelewicz – on myśli o jedzeniu, kiedy mnie Szwab wszystkie kiszki z żywota wypruł. – No, jedźcie już chłopcy i trzymajcie się dobrze, ja tam dziś jeszcze do was wpadnę. – Albo ksiądz wie, w którym szpitalu nas pomieszczą? – spytał Franek. – Wiem. W Pałacu Radziwiłłowskim. Będzie wam tam dobrze, jak w niebie. No! niech was Bóg prowadzi. W rzeczy samej było im jak w niebie. Był to szpital czasowy, umyślnie urządzony dla wojskowych w ogromnym pałacu na Krakowskim Przedmieściu, należącym do ks. Radziwiłłów. Naszych zuchów umieszczono w wielkiej białej sali z kolumnami, na wygodnych czystych łóżkach, a opiekowały się nimi, pod przewodnictwem szarytki siostry Anastazji, same wielkie damy, wojewodziny, kasztelanowe, księżniczki i hrabianki. Jedzenia było w bród i jakiego jeszcze jedzenia! Toteż Tomek, wygłodzony jak wilk, pałaszował wszystko, w czym mu sekundował dzielnie Wiertelewicz, pomimo że go brzuch bolał i ciągle krzyczał: ojoj, joj! wymyślał też na kirasjera, który mu miał kiszki podrzeć. Wkrótce też koło południa nadszedł naczelny lekarz, dr Bergonzoni, a za nim lekarz sztabowy pułku Działyńskich, dr Drozdowski, który obejrzał Wiertelewicza, wysłuchał jego relacji i klepiąc go po ramieniu, rzekł: – Mój chłopcze, każę ci dwa kataplazmy z siemienia lnianego na brzuch położyć. Poleż sobie do jutra, wyśpij się dobrze, ale jutro marsz stąd! Miejsca nie można zabierać prawdziwym chorym. Tomka zakwalifikowano na parę dni leczenia; jeden tylko Franek musiał dłużej pozostać, bo był najciężej ranny. Toteż opatrzono go starannie, aż sykał z bólu; obandażowano mu ramię, a wielkie damy w jedwabiach i koronkach biegały koło niego, jak koło jakiego księcia, cukierkami i pomarańczami karmiły, aż chłopak ze wstydu nie wiedział, jak dziękować. Gdy się to wszystko skończyło, Wiertelewicz rzeknie: – Tomek, dobrze ci tu? – Pewnie, że dobrze. – Widziałeś ty kiedy taką piękną izbę? – Jak żyję, nie widziałem. – Pamiętajże, cebulo jakaś, że to wszystko mnie zawdzięczasz. Nad wieczorem wpadł do sali ks. Karolewicz rozpromieniony, uradowany, w nocnej amarantowej konfederatce na głowie. – Jak się macie, chłopcy? – zawołał – czytaliście rozkaz dzienny? – Jaki rozkaz dzienny? – spytał Franek. – Co to jest rozkaz dzienny? – ozwał się Tomek. – O sancta simplicitas! – zawołał Wiertelewicz – i ty, cebulo jakaś, nie wiesz, co to jest rozkaz dzienny? Zaraz ci to wytłumaczę, tylko dobrze nadstaw twoich, już nie powiem jakich, uszu. Słuchaj tedy... – Mój Jacuś, zostaw to na później – przerwał ksiądz. – Skoro nie wiecie o rozkazie dziennym samego Naczelnika – rozumiecie chłopcy? samego Naczelnika! – to wam powiem. Ręczę, że to prędzej przyczyni się do waszego wyzdrowienia, niż wszystkie mikstury i dejfeldreki! – To pewna – ozwie się Wiertelewicz – te doktory nic nie wiedzą. Mnie kazali kataplazmy z siemienia lnianego kłaść na żywot. Słychane to rzeczy! – Otóż moi chłopcy – mówił dalej ksiądz – w dzisiejszym rozkazie dziennym Naczelnika jest opowiedziana cała nasza wyprawa, nasza walka z kirasjerami, zdobycie torby z papierami szpiegowskimi, wszystko! wszystko! I co wam powiem, każdego z nas po nazwisku Naczelnik wymienił. – Jak to? i mnie, Jacka Wiertelewicza? – I ciebie, Jacentego Wiertelewicza, i ciebie Tomasza Landikiera, i ciebie Franciszka Wiśniewskiego, i mnie, ks. Karola Karolewicza i nazwał nas bohaterami i wzorem, z którego cała armia przykład brać winna. Co więcej, powiem wam jeszcze... ale co to, beczycie? Jakoż w rzeczy samej wszyscy trzej płakali z radości i tak głośno, że i ksiądz się za nimi rozpłakał i poczęli się ściskać i całować. – No! – mruknął Tomek – żeby mi Naczelnik teraz kazał samemu iść na Prusaków, to pójdę i będę ich rżnął, że aż wióry polecą. – Nie wszystko wam jeszcze powiedziałem – ozwał się w końcu ksiądz