Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Mógł być zwolnion i do wszelkich praw przywrócony, choć ludzie, jak to ludzie, nadal zerkali nań jak na tego, któren bywał po drugiej stronie rozumu. — Zatem wariat, ale niegroźny — skomentowałem w duchu. Duchowny przeszedł tymczasem do istoty sprawy, która go do Bieńkowic sprowadziła. Słysząc, iż jestem włoskim malarzem, fama pomnożyła moje rzeczywiste kwalifikacje, zaproponował mi wykonanie cyklu obrazów al fresco dla sandomierskiej kolegiaty. Nie powiem, ucieszyła mnie ta propozycja, o jakiej w innych stronach marzyć tylko dotąd mogłem. Ostudziły zaś mnie nieco szczegóły. — Marzy mi się, panie Derossi, szereg malowideł obrazujących cierpienia i zniewagi jakich doznawała i doznaje nasza święta wiara katolicka. Szczególnie w zacnem moim grodzie nie brak odszczepieńców: luteran, adherentów Ariusza, co Braćmi Polskimi zwać się ośmielają, a co gorsza Żydów. Ich zbrodnie wobec Polaków są tak wielkie i tak odrażające, iż proszą się wymalowania, gwoli przestrogi. Tu wpadłszy w prawdziwy ferwor przytaczać począł liczne przykłady zasłyszanych żydowskich zbrodni, profanacji hostii, porwań dzieci niewinnych, rytualnych mordów, polegających na wytaczaniu z nich krwi… A opowiadał o tem w sposób tak plastyczny, iż włosy jęły stawać mi na głowie. Gdym spytał, z jakiego powodu Izraelici mieliby dopuszczać się takich czynów w gościnnej przecie dla ich szczepu polskiej krainie, wobec prześladowań jakich gdzie indziej zaznają, kanonik odparł błyskawicznie, iż co prawda nie ma w tem logiki, ale taka jest istota żydowskiej natury, udokumentowanej najlepiej kaźnią Bożego Syna. Gdybym nie widział na własne oczy, w Rosettinie, czego dokonać może ciemnota i zabobon sprzężone z nietolerancją, może bym sandomierską propozycję przyjął. Jednak sama myśl, jakie owoce zrodzić kiedyś się mogą z równie zatrutego ziarna, jakim byłoby plastyczne podparcie ohydnych zabobonów, nie pozwoliła mi na to. Odparłem tedy grzecznie, że tak długo w okolicy bawić nie zamierzam, by podjąć się malowania fresków w kościele, chętnie namaluję jeden lub dwa obrazy, na przykład Świętej Rodziny w malowniczych strojach polskich, tak odmiennych od panujących w Europie kryz i koafiur. Potraktował tę propozycję kwaśno, mówiąc, że zapłacić wiele nie może. — Bardziej od zapłaty zależy mi na bożym miłosierdziu — odparłem dyplomatycznie. Jeszcze podczas śniadania kanonik, wspierany mocno przez pana Michała ponawiał swą ofertę, ale trwałem przy swojem i postawiłem kropkę nad i stwierdzeniem, że malowaniem Żydowinów się po prostu brzydzę. To uszanowali. Błażej z Rafałem wyjechali odprowadzić księdza aż do Sandomierza i dokonać tamże niezbędnych zakupów, w których listę byłem ich zaopatrzył. Krom płótna i komponentów potrzebnych do zrobienia farb, wypisałem parę jeszcze innych aptekarskich specyfików. Ich nazwy dla postronnych nic nie mówiły, mnie zaś potrzebne były do realizacji pewnej idei, która się w mej głowie zaległa. Nadal bowiem byłem tym samym ciekawym chłopakiem, który omal życia nie postradał, podglądając pogańskie misteria w Montana Rossa. Tu wyznam, nie tyle interesowała mnie literacka twórczość pana Piekarskiego, co owa tajemnicza dama, którą w swej wieży niewątpliwie więził. Kimże była? Nie córką, bo takowej nigdy nie posiadał, nie żoną, bo mu przed laty odumarła. Prócz nocnych wizyt, miałem insze dowody jej istnienia. Bladą twarz, którą zoczyłem parokroć w okienku na szczycie wieży, dym dobywający się od rana z komina ponad nią i wreszcie dźwig, który odkryłem w ścianie kuchni, przystającej do donżonu, niechybnie służący do dostarczania posiłków na szczyt budowli. Studia u pana Stummachera nie poszły na marne, z przywiezionych przez ludzi pana Michała proszków i mikstur udało mi się sporządzić silny, acz nieszkodliwy środek nasenny, znany alchemikom od dawna. Zaprawiłem nim wino serwowane do wieczerzy, takoż resztkę zupy, którą po zabraniu z pańskiego stołu syciła się czeladź. Nie minął kwadrans, a pan Piekarski zachrapał na swem stolcu, osunęli się na ławy jego totumfaccy, sen zmorzył Jagnieszkę w korytarzu. Zajrzawszy po chwili do kuchni, ujrzałem trzy śpiące dziewki i czterech równie śniętych pacholików, kuchcika zaś musiałem szybko gasić, bo opadłszy kole pieca żywym ogniem się zajął. Zawarłem drzwi wejściowe, iżby z dworu nikt postronny nie nadszedł i wziąłem się do dzieła. W sakiewce gospodarza znalazłem klucz od kłódki. Otwarłem ją i już po chwili, z kagankiem w dłoni, wspinałem się wąskimi, stromymi stopniami w górę gotyckiej wieżycy. Minąłem dobrze zaopatrzoną zbrojownię i otworzywszy wąskie drzwi u szczytu schodów, znalazłem się w komnacie niewielkiej, całkowicie okien pozbawionej, której mroczność pogłębiał czarny aksamit, którym wybite były ściany. Takoż czarny był fotel przed stołem stojący i ława skórą, ciemnego jak noc byka, wyłożona. Od czerni odbijały woskową barwą jedynie świece, stojące na czarnym stoliku i purpurowa jedwabna narzuta, kryjącą obraz wiszący za stołem. Pociągnąłem ją, spodziewając się ujrzeć lico diabła, ale zobaczyłem tylko własną, lekko pobladłą twarz. Tkanina przysłaniała lustro