Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Pięciu skrzydlatych siedziało przy wąskim, zbitym z surowych desek stole, wspartym na krzyżakach. W cieniu posępnych kolumn, pod sklepieniem wysokim jak niebo, samym sobie zdawali się mali i słabi. Fakt, że spotkali się w byłym gmachu przesłuchań nabierał jakiegoś złowieszczego znaczenia. Czuli się nieswojo, kiedy uświadamiali sobie jak niewiele trzeba, żeby wszyscy stanęli oko w oko z prawdziwymi śledczymi. — Powtarzam, tym razem dobraliśmy się do niego! — krzyknął drobny, niemłody anioł, zrywając się z miejsca — Na Otchłań, panowie, spójrzcie na dowody! Dźgnął palcem rozłożone na blacie papiery. Żaden z czterech pozostałych skrzydlatych nie wykazał specjalnego entuzjazmu. — Nie sądzisz, że lepiej dać sobie z tym spokój? — spytał smagły, krótko ostrzyżony anioł — To się staje zbyt niebezpieczne. — Spokój?! Teraz, kiedy wreszcie mamy na niego haka! I to jakiego! Potężnie zbudowany, jasnowłosy skrzydlaty oparł łokcie o stół. — Wykręci się — burknął — Udowodni, że jest czysty jak łza, a nas w najlepszym razie wyśle do lochu. Wolę nie myśleć co z nami zrobi, jeśli akurat nie będzie w humorze. Smagły skinął głową. — Prawda. Suczy syn jest mściwy jak żmija. Mam wam przypomnieć jak mnie potraktował? Do dziś jeszcze chodzę z piętnem zdrajcy, wszyscy odsuwają się ode mnie, nie mam żadnego rozsądnego stanowiska ani należnej pozycji. A co ja mu takiego właściwie zrobiłem? A Raguel? Pamiętacie historię Raguela? Pamiętali. Został skazany, wygnany z Królestwa i oficjalnie uznany za demona tylko dlatego, że sumiennie wykonywał obowiązki. Zapadło ponure milczenie. Drobny anioł wciąż stał u szczytu stołu. Oddychał gwałtownie, drżał, a w oczach lśniło mu szaleństwo rozpaczy i nienawiści. — Nie rozumiecie! — odwołał — Teraz nie zdoła się wykręcić! Spójrzcie na dowody. Smagły, westchnąwszy, sięgnął po dokumenty. W miarę jak czytał jego twarz stawała się coraz bardziej napięta. Bez słowa podsunął papiery jasnowłosemu. Ten przejrzał je spiesznie, podał pozostałym, krzyżując ponad stołem spojrzenie ze smagłym. Śmiertelnie poważne spojrzenie. — Na Jasność! — szepnął — Jeśli tylko są autentyczne... — Oczywiście, że są! — krzyknął triumfalnie drobny skrzydlaty — Mówiłem wam... — Skąd je masz? — przerwał smagły, nerwowo wyłamując palce. Drobny lekko się zmieszał. — Ktoś wysoko postawiony postanowił nam pomóc. — Kto? Niski anioł wzruszył ramionami. — Czy to ważne? Mamy dokumenty i tyle. — Ważne — mruknął jasnowłosy — No więc kto? — Ktoś, kto ma dosyć jego tyranii i całej tej bandy, której przewodzi. Ktoś potężny, wpływowy i światły, który cierpi widząc co się dzieje w Królestwie. — Czego zażądał w zamian? — spytał podejrzliwie smagły. — Niczego. Po prostu komuś leży na sercu dobro Królestwa, podobnie jak nam. — A jeśli to pułapka? — W żadnym wypadku! To wspaniała, niezależna osoba, ciesząca się powszechnym szacunkiem. Ktoś, kto nie musi bać się jego podłych intryg. — I sam się z tobą skontaktował? Drobny z zapałem skinął głową. — Panowie! — zawołał — Oto zapłata za nasze krzywdy! Oto ręka sprawiedliwości, która zmiażdży wreszcie tę plugawą, krwawą wesz żerującą na Królestwie! Jasnowłosy anioł sięgnął po papiery, zważył w dłoni. — To potężna broń — powiedział — Dzięki niej możemy przewrócić całe Królestwo do góry nogami. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że dokumenty są autentyczne i nikt nie zastawia na nas sideł, bo od tej chwili wszyscy zabrnęliśmy zbyt głęboko, żeby móc się wycofać. *** Daimon Frey przelatywał przez ogromne, otchłanne przestrzenie, poznaczone strzępami gwiazd. Krwawo gasnące słońca wyglądały w ciemności jak rany albo rozwarte paszcze potworów. Komety śmigały z wizgiem, szczerząc do niego szalone, roześmiane usta. Ich ogony ciągnęły za sobą snop iskier. Pęd szamotał czarnymi, długimi włosami anioła, wyszarpywał kosmyki ze starannie zaplecionego warkocza. Mimo skórzanych rękawic dłonie zaciśnięte na łęku siodła kostniały, palce traciły czucie. Wiatr smagał skórę twarzy, zmuszał do mrużenia oczu. Daimon czuł narastające zmęczenie. Dokuczała mu sztywność w plecach i karku, kąsało zimno. Był w drodze nieskończoną ilość dni, a niosący go na grzbiecie olbrzymi, kary rumak wydawał się niezmordowany. Kopyta dźwięczały miarowym, równym rytmem, prędkość nie malała nawet na chwilę. Koń miał na imię Piołun i jak wszystkie wierzchowce parasim, niebiańskiej kawalerii, należał do boskich Zwierząt. Z tego powodu był, oczywiście, kompletnie szalony. Z punktu widzenia skrzydlatych obłęd dotykał wszystkich Bestii, które zachowywały się nieprzewidywalnie, odzywały niedorzecznie, pojawiały i znikały bez dania racji, i w większości przypadków nie reagowały na próby porozumienia, więc kontakt z nimi właściwie nie był możliwy. Nie wykluczone, że postradały zmysły ponieważ Pan wymyślił je u zarania świata, kiedy kosmos jeszcze się nie narodził, a wyobraźnia najpotężniejszych nawet skrzydlatych nie umiała objąć niezwykłości czasów przed Stworzeniem. Ich umysły były dziwaczne i obce. Bestie powstały jako dzieci Chaosu, pierwsze zabawki Pana, które przyglądały się dziełu Stworzenia, lecz należały jeszcze do przedwiecznego mroku. Boskie Zwierzęta, starsze niż światło, tknięte szaleństwem, znające tajemnice o których nie śniło się największym aniołom, mieszkały samotnie na krańcach Wszechświata, w głębiach praoceanu, w Strefach Poza Czasem i tylko rumaki, stworzone najpóźniej, wykazywały tyle rozsądku, że mogły masowo służyć jako wierzchowce kawalerii. Daimon znał Piołuna od wieków i uważał za swego przyjaciela, po tym jak koń kilkakrotnie uratował mu życie, ale nigdy nie miał pewności co wierzchowiec naprawdę myśli i czy rozumuje tak samo jak on. Piołun był milkliwy i rzadko odzywał się z własnej woli. A teraz Daimon potrzebował jego opinii, bo choć z pozoru wszystko wydawało się w porządku, męczył go jakiś niejasny niepokój. Zbliżali się do obrzeży świata, dalej rozciągały się Strefy Poza Czasem