Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Dziś jest wtorek. Nie możemy teraz spać, Joe. Nie mamy chwili do stracenia. Joe był zakłopotany szybkością z jaką następowały teraz wydarzenia. Po raz pierwszy Clifton zatrzymał nadjeżdżający samochód i natychmiast wyruszyli do Toronto. Nieco później wchłonął ich zgiełk, hałas i rzęsiste światła wielkiego miasta. Joe mocno ściskał swą strzelbę' a drugą ręką kurczowo trzymał obrożę Bima. Był zafascynowany i' jednocześnie zatrwożony. Nic nie mówił. Clifton, dla dodania chłopcu odwagi, położył dłoń na jego szczupłym ramieniu. Dla Joego niewielkie Brantford stanowiło do tej pory centrum życia, zawsze wzbudzające dreszcz podniecenia. Natomiast Toronto, z setkami tysięcy mieszkańców, wydawało mu się po prostu straszliwym monstrum. W miejskim zgiełku zdawało mu się chwilami, że jego serce przestaje bić. Podjechali do ogromnego budynku, dokoła którego setki samochodów poruszały się mczym niespokojne pszczoły. Tutaj ich automobil zatrzymał się. Clifton wyciągnął chłopca z wnętrza pojazdu i wlókł za sobą tak szybko, że Joe musiał niemal biec, aby dotrzymać kroku swojemu opiekunowi. Zatrzymali się przy okienku kasowym, następnie przebiegli przez bramę i wsiedli do pociągu, który już zaczynał ruszać. Bim dostał czkawki, wytrzeszczył oczy i szeroko rozwarł pysk. Kupując pięcio-dolarowy bilet oddali psa pod opiekę bagażowego. Ta noc, przepełniona monotonnym stukotem szybko obracających się kół pociągu, była dla Joego koszmarem. Następnego dnia przybyli do Montrealu. Na stacji Clifton zajął się pisaniem listów, podczas gdy Joe siedział spokojnie, tuląc się do Bima. Potem Clifton, korzystając z telefonu, próbował dowiedzieć się, czy niejaki Benedict Aldous jest w mieście. Gospodyni Aldousa zapewniła go, ze jest. Na koniec Clifton przypiął napisany list do kieszonki u-brania Joego. - Wysyłam cię do mojego przyjaciela - wyjaśnił. - Musisz mu od razu oddać ten list. Ty i Bim znajdziecie u niego dobrą opiekę. Przyjadę do ciebie za kilka godzin albo jutro. Prawdopodobnie jutro. Zamierzam wysłać swoje bagaże razem z tobą. Nie boisz się, Joe, prawda? - Nie bardzo. Dlaczego nie pojedziesz teraz z nami? - Mam tu coś do załatwienia. 30 - Czy chodzi o milion dolarów? - Trafiłeś w sedno, Joe. To dotyczy miliona dolarów. Zapakował Joego i Bima do taksówki i wręczył kierowcy pisemne instrukcje. - Do zobaczenia! Długo jeszcze patrzył za odjeżdżającym samochodem i widział bladą twarz Joego, który ciągle wyglądał przez tylne okno. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Brant odetchnął z prawdziwą ulgą. Nie ważne, co się teraz stanie: Joe będzie otoczony troskliwą opieką. Benedict Aldous dopilnuje tego. Clifton czuł się przynajmniej tymczasowo wolny od ciążącej na nim odpowiedzialności i stwierdził, że powraca mu dobry humor, zwłaszcza gdy wyobraził sobie zdumienie Aldousa, kiedy Joe przyjedzie do niego z listem. Zastanawiał się, czy przyjaciel jest nadal tak sympatyczny, jak wtedy, gdy razem wędrowali przez Turkiestan i Indie. Pewnie przeżyje wstrząs, gdy się dowie, że jego stary kompan, Clifton Brant, żyje i przebywa w mieście. Idąc w górę ulicy Clifton myślał o uwodzicielskiej, drobnej wdowie o blond włosach, która już prawie dostała Benedicta w swoje rączki, w czasie jego rekonwalescencji po przebytej malarii. Być może owa dama w dalszym ciągu nienawidzi Cliftona za to, że siłą uprowadził Benedicta, odrywając go od niej. Może ponownie wyszła za mąż, a może umarła... Tak czy owak Aldous powinien zawsze kochać go za rolę, którą odegrał w jego zbawieniu. Świat jest śmiesznym miejscem, wypełnionym śmiesznymi ludźmi i przedmiotami. Ludzie, to w większości egoiści stojący mocno na dwóch nogach, nigdy nie zmęczeni odgrywaniem do końca swoich lekkich, trywialnych komedii, zaślepieni absurdalnym przekonaniem o swojej ważności. Clifton także występował w tym teatrze i zamierzał swoją rolę odegrać jeszcze dzisiaj. Wolałby aby w miarę możliwości był to komediodramat, a nie monotonna, nużąca tragedia. Powinno być coś zabawnego nawet w śmierci człowieka takiego, jak Ivan Hurd, prezesa i głównego akcjonariusza prowadzącej rozległe interesy firmy Hurd-Foy Paper and Pulp Company. Kiedy Clifton zjawił się przed budynkiem, gdzie przed wojną miały swoją siedzibę biura Hurd-Foy, jego zegarek wskazywał czwartą po południu. Oczom przybysza ukazała się nowa, okazała budowla, której 31 rozmiary i przepych świadczyły o władzy i bogactwie. Ponad łukowatym wejściem widniały wyrzeźbione w kamieniu słowa: Hurd-Foy Bul-ding. Clifton uśmiechnął się tajemniczo. Nawet w tym napisie zawarta była pewna doza humoru, jeśli ktoś chciałby spojrzeć na to w ten sposób. Wszedł do wnętrza, a następnie windą pojechał na piętro zajmowane przez biura Hurd-Foy. Była dokładnie czwarta piętnaście po południu. Clifton słyszał metaliczny trzask maszyn do pisania i zauważył też, że mała armia pracowników biurowych zgromadziła się na piętrze. Nie spieszył się. Przepych tego miejsca oczarował go