Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Spuszczaliśmy na przykład do gnojówki, z głową, żeby się popluskał; wbijaliśmy na pal, z zawiązanymi oczami, taka niespodzianka, bo w miejscu pala stał męski instrument naszego mocarza Fiedki, co to go wołają Zasłużony, pamiętacie Fiedkę, Spirydonie Jermołajewiczu? On was świetnie pamięta, mówi, żeście w dzieciństwie grywali razem w palanta, i jeszcze z Saszką Szerbakowem, co to się zeszłej zimy utopił w przerębli. Napuściliśmy mu też mrówek do knebla; nadmuchaliśmy przez dupę, jak żabę, porządnym angielskim miechem; szarpaliśmy zgrabnymi szczypcami nosek i paznokcie; wołali dziewki rozpustne i prosili Jermołaszkę, żeby wylizał ich zaropiałe wrzody, a nuż się zagoją? Wylizywał. Co by wam tu jeszcze opowiedzieć? Oberwaliśmy mu na koniec klejnoty, dłużej niepotrzebne, i rzuciliśmy psom, chociaż te się nażarły. Bo i na co mu one? Czy to my pragniemy, kochany Spirydonie Jermołajewiczu, doczekać się potomstwa od takiego wisusa? Tak też sobie myślę, że chyba nie pragniemy. Uszczerbek ten zresztą przeżył synek nad miarę boleśnie, gryzł się i zaczął kląć, ledwie przyszedł do siebie. Że niby co z nas za ludzie, co za chrześcijanie, w sumie aż nas obraził. Wrzeszczeć na mękach nikt nie zakazuje, wiadomo, na mękach każdy wrzaśnie, ale przecież po co to ludzi obrażać? Mamy swoją misję, swoje zadania i swoje obowiązki, a ten się zaraz przezywa, że co z nas za chrześcijanie. O nie, przyjacielu, prędzej już z ciebie wyszedł kawał bezbożnika, bo tyś naruszył zwykły porządek rze- czy, nie my, a że na mękach delikwent gada wszyściutko co myśli - zjawisko obserwowane również wśród pijanych- więc zaraz pomyślałem: oho, dobrego miałem nosa, nie nasz cito człowiek, nie nasz, mój ty kochany Spirydonie Jermołajewiczu. I potem z każdą godziną coraz wyraźniej szydło z worka wychodziło. Bogu dziękować znam swój fach, darmo chleba nie jem, i dobrze odróżniam, jak wrzeszczy na mękach nasz człowiek, a jak bluzga nie nasz. Nasz nigdy nie zapyta, co ze mnie za chrześcijanin, bo nawet tak nie pomyśli, i tu się wasz synek wyłożył. Nadto z przykrością informuję, że zachowywał się jakby tchórzliwie. Zaraz po gnojówce, kiedy tylko narzygał się do syta, błagał o litość i jak dzieciak obiecywał, że już więcej nie będzie, że ma szczerą chęć w przyszłości nie wychodzić przed szereg, siedzieć cicho i z całego serca służyć naszej ojczyźnie. Miło z jego strony, ale komu potrzebne takie obiecanki? Chociaż przecież prosiłem: rozprosz no nasze wątpliwości na okoliczność wskrzeszenia papugi zwanej Siemionem. Może z sąsiadem, z Agafonem Jelistratowiczem, miałeś jakiś zatarg? Zeznał, że z Agafonem Jelistratowiczem nie miał niby ni jakiego zatargu, ale że straszny jest z niego pijanica, i potem kraje ludzi dygocącą ręka. A tak się składa, że znamy Agafona Jelistratowicza z jak najlepszej strony, i bardzo a bardzo nam ten donos na niego nie przypadł do gustu. Ale też czym wyjaśnić, że nie minęły i trzy doby od chwili zakupu ptaka, kiedy ten w strasznych konwulsjach znienacka wyzionął ducha, a i wcześniej chorował, nie dawał głosu i odmawiał paszy? Czekaj no, czekaj, myślę, daj się zastanowić. Otarłem naszą czerwoną łysinę serwetą i pytam następnie Jermołaja Spirydonowicza, synka waszego, ciut przytrzasnąwszy mu uprzednio jaja (które natenczas wciąż jeszcze były w jego posiadaniu) w imadle, na wszelki wypadek, czyli jakby łgał. Czekaj no, czekaj, a możeś to ty, pytam, sam otruł ptaka zamorskiego, z podłej chęci, ażeby zaszkodzić sąsiadowi, żeby mu na złość zrobić, bojarskiemu medykowi Agafonowi Jelistratowiczowi, a takoż jego nieszczęsnym dziatkom, Tatianie Agafonownie i Ezdraszowi Agafonowiczowi? Nie, odpowiada i gały z bólu wybałusza synek wasz, Jermołaj Spirydonowicz, nie! nie-e-e!!! - a oczka cosik nam zbielały, usteczka przygryzamy, oj boli boli! -nie-e!... Ta-aaa- ak!!! Przykręcamy solidniej z zamiarem wyjaśnienia: jakże to, tak czy nie tak? Tak! tak! To ja! - krzyczy Jermołaj Spirydonowicz, jakby nas wziął za głuchego. - Ja! Ja, na złość mu chciałem zrobić! - No i znakomicie. A po co na złość? Oj boli boli, krzyczy, oj, przestańcie! i tak się szar- pie, biedaczek. Przestańcie! Boli, myśleć nie mogę! I dobrze, mówię, nie myśl, synku, nie myśl, tylko odpowiadaj... - ale ciut popuszczamy, bo a nuż chłopak jęzor sobie odgryzie, i jak z nim wtedy rozmawiać? - Chciałem mu zrobić na złość, krzyczy, bo go nie lubię... - Dlaczego? - i dokręcamy leciutko... - A dlatego, że uczciwie służy naszej ojczyźnie! - No proszę! - mówię. - Było tak od razu! W porządku, chłopcze, odpoczywaj sobie... A jak odpoczął, mówię: a nie chciałeś ty czasem razem z ptakiem otruć Agafona Jelistratowicza? Myśli, nic nie gada. Już chciałem przykręcić, a ten zaraz: tak! Sam widzisz, mój szanowny Spirydonie Jermołajewiczu, co za historia zaczęła nam wychodzić, ale wszystko spokojnie, bez pośpiechu: podejrzliwy z nas człowiek, wybaczcie brzydkie słowo. Następnego dnia daliśmy go na koło, bo jakiś wam wyrósł zgarbiony, Spirydonie Jermołajewiczu, nie od rzeczy takiego chłopaka ciut rozkręcić, wyjdzie mu na zdrowie. Przezabawna robota, możecie mi wierzyć, specjalnie, jeśli trafi się baba, ale z synka waszego, z przyjemnością donoszę, taki delikates, że całkiem jak baba, albo nawet lepiej... Ale nie śmiem już dłużej nudzić was szczegółami, pozwólcie na drobną dygresję natury czysto fizjologicznej. Marni byliby z nas, Spirydonie, filozofowie, i w dodatku łgarze, gdybyśmy nie zauważyli, jak bardzo człowieka ciągnie do męczeństwa. Dlaczego państwo z mocy prawa chroni swoich poddanych przed wszelkim upadkiem i przed głupotami? Ano dlatego, że inaczej powybijaliby się ludzie w naszym państwie, a wcześniej jeszcze nawzajem zamęczyli i zżarli... Mi tam już, na ten przykład, na baby nie staje, wszystkie czegoś jedna w jedną nieciekawe, za to jak się trafi jakiś kandydat na ołtarze, a jeszcze jak tak poczuję odpowiedzialność za naród - ko- niec: sterczy do nieba, i czasem tak się napalę, że portki można wyżymać, i moja baba myśli, że na dziwki chodziłem, a tu nic podobnego: po prostu wracam z pracy... Namiętność ta bardzo a bardzo jest dla nas tajemnicza, i milczą filozofowie, wciskają głowy w ramiona, jako te strusie; i tajemnica ta większa jest, niźli szperanie paluchem w jakiejś omszałej dziurze, bo tu się całe wnętrze, Spirydonie, aż wywraca na nice, a zrozumieć nic z tego jak nie szło, tak nie idzie