Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przez cały czas kot szedł przede mną pewnie i równo, z ogonem uniesionym jak parasolka przewodnika wycieczki dająca znak: „Tędy, proszę za mną". W otoczonym murem ogrodzie wskoczył na obmurowanie otaczające sadzawkę z fontanną i obszedł je do połowy, nie zwracając uwagi na odbicie księżyca, które błyszczało w wodzie jak świetlista moneta rzucona na jej dno. A kiedy doszedł do miejsca najbliższego arkady prowadzącej do ogrodu zimowego, zeskoczył z murku i powędrował ku niej. Pod arkadą się zatrzymał. Spojrzał czujnie w prawo i w lewo. Coś dostrzegł. I ruszył w tamtą stronę, znikając mi z oczu. Zaciekawiona podeszłam na palcach do miejsca, gdzie stał, i rozejrzałam się wokół. Zimowy ogród jest barwny, kiedy się go ogląda o właściwej porze dnia i o właściwej porze roku. Naprawdę ożywa w świetle dziennym. Nocny gość musi bliżej się mu przyjrzeć, żeby dostrzec jego uroki. Było za ciemno, by można było zobaczyć niskie, szeroko rozpostarte liście ciemiernika na tle ciemnej ziemi, za wcześnie na przebiśniegi, zbyt chłodno, by mógł zapachnieć wawrzynek. Był jednak oczar wirginijski; wkrótce jego gałązki ozdobią drżące żółte i pomarańczowe kitki, ale teraz same gałązki stanowiły o jego urodzie. Cieniutkie i bezlistne, były delikatnie splątane, powyginane z wykwintną powściągliwością. A pod nim, zgarbiona nad ziemią, poruszała się zaokrąglona sylwetka ludzkiej postaci. Zamarłam. Postać dźwigała się i przesuwała z wysiłkiem, z trudem oddychając i postękując z wysiłku. Przez chwilę, która wydawała mi się nieznośnie długa, szukałam gorączkowo wytłumaczenia obecności innej osoby w ogrodzie panny Winter nocą. Niektóre wyjaśnienia odrzuciłam od razu, nie musiałam nawet ich rozważać. Przede wszystkim to nie Maurice klęczał tam na ziemi. Chociaż jego obecność w ogrodzie byłaby najmniej nieprawdopodobna, przez myśl mi nie przeszło, że to może być on. To nie był jego żylasty korpus, to nie były jego miarowe ruchy. Nie była to również Judith. Schludna, spokojna Judith, ze swoimi czystymi paznokciami, gładko zaczesanymi włosami i wypucowanym do połysku obuwiem, miałaby czegoś szukać o północy w ogrodzie? Niemożliwe. Tych dwoje w ogóle nie wchodziło w rachubę. Toteż nawet o nich nie pomyślałam. W ciągu tej krótkiej chwili zmagały się natomiast we mnie dwie myśli. To jest panna Winter. To nie może być panna Winter. To jest panna Winter, bo... bo to ona. Poznaję. Czuję. Wiem, że to ona. To nie może być panna Winter. Panna Winter jest krucha i chora. Panna Winter nie opuszcza fotela na kółkach. Panna Winter zbyt źle się czuje, by się schylić i wyrwać chwast, a co dopiero przykucnąć na zimnej ziemi i grzebać w niej tak gorączkowo. To nie jest panna Winter. A jednak, choć to niemożliwe, mimo wszystko to ona. Pierwsza chwila trwała długo i przyniosła tylko zamęt w głowie. Druga, gdy wreszcie nadeszła, była krótka jak błysk. Postać znieruchomiała... odwróciła się... podniosła... I już wiedziałam. Oczy panny Winter. Błyszczące, nieziemsko zielone. Ale to nie była twarz panny Winter. Pokryty bliznami, plamiasty zlepek ciała, poorany bruzdami głębszymi, niż mógłby sprawić to wiek. Dwa nierówne pyzate policzki. Krzywe wargi, z jednej strony zarysowane doskonałym łukiem, świadczącym o dawnej urodzie, z drugiej strzęp wywiniętego białego ciała. Emmeline! Bliźniaczka panny Winter! Żyje i mieszka w tym domu! Nie mogłam zebrać myśli, krew szumiała mi w uszach, nie byłam w stanie się poruszyć. Patrzyła na mnie, nie mrugnąwszy powieką, i uświadomiłam sobie, że jest mniej zaskoczona niż ja. Mimo to także stała jak zaczarowana. Obie zastygłyśmy nieruchomo. Ona pierwsza się otrząsnęła. Nagłym gestem podniosła ku mnie ciemną ubrudzoną ziemią rękę i ochrypłym głosem wydała jakieś pozbawione sensu dźwięki. Zdumienie odjęło mi mowę; nie potrafiłam nawet wyjąkać jej imienia, zanim, pochylona do przodu z przygarbionymi plecami, odwróciła się i pospiesznie odeszła. Z cienia wynurzył się kot. Przeciągnął się spokojnie i nie zważając na mnie, ruszył za nią. Zniknęli pod arkadą i zostałam sama. Ja i spłachetek rozgrzebanej ziemi. Lisy, dobre sobie. Kiedy już zginęli mi z oczu, mogłam sobie tłumaczyć, że wszystko to tylko sobie wyobraziłam. Że miałam lunatyczny sen, w którym pojawiła się mi bliźniaczka Adeline i przekazała jakieś tajemne, niezrozumiałe przesłanie. Ale wiedziałam, że to zdarzyło się naprawdę. I choć już jej nie widziałam, słyszałam jeszcze jej śpiew. Te doprowadzające do szału, nieukładające się w żadną melodię pięć nutek. La la la la la. Stałam, słuchając, aż całkiem ucichły w oddali. Potem, czując, że zmarzły mi ręce i nogi, wróciłam do domu. Wiele lat minęło od czasu, gdy nauczyłam się alfabetu fonetycznego. Zaczęło się od tabeli w jakiejś książce o językoznawstwie w antykwariacie ojca. Z początku jedynym powodem mojego nią zainteresowania było to, że którejś soboty czy niedzieli nie miałam nic do roboty, potem zaś rozmiłowałam się w tych znakach i symbolach. Były tam litery swojskie i obce. Były duże N, które nie były takie same jak małe „n", i duże Y, które nie były takie same jak małe „y". Inne litery, „n" i „d", i „s", i „z", miały śmieszne ogonki i pętelki, a „h" i „s", i „u" były niekiedy przecięte kreseczką, tak jak „t". Kochałam te szalone wymyślne hybrydy; zapełniałam całe stronice literkami „m", które zamieniały się w „j", i literkami „v", które siedziały niepewnie na małych „o", jak w cyrku pieski na piłkach. Kiedyś ojciec natknął się na te moje stronice symboli i nauczył mnie, jaki dźwięk oznacza każdy z nich