Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Kuan Yin... To był jego brat, Wang Ta-hung. Jego brat, który dwadzieś- cia miesięcy temu został złożony w tym kamiennym łożu. Wyrósł w grobie, stał się mężczyzną, którym nigdy nie był za życia. Przeciągnął się najpierw na słońcu, a z jego śmiertelnego całunu opadły grudki ziemi, następnie zaś zaczął rozglądać się wokół, mrugając przy tym oczami, jakby przyzwyczajając się do pełnego światła. — To niemożliwe — wykrztusił z trudem Wang Sau-ley- an. — Kazałem go zabić i zniszczyć jego kopię. — A jednak jego krypta była pusta, Chieh Hsia. Trup stał tam przez jakiś czas, chwiejąc się lekko, wystawiw- szy twarz do słońca. Następnie, słaniając się jak pijak, ruszył do przodu, znacząc swoją drogę opadającą z całunu ziemią. — A ta ziemia? — Jest prawdziwa, Chieh Hsia. Kazałem ją dać do analizy. Wang wpatrywał się z przerażeniem w ekran, śledząc po- wolny, niezdarny marsz trupa swego brata. Nie było już wątpliwości. To był on, ale większy i bardziej muskularny, wyglądający tak, jak powinien wyglądać prawdziwy starszy brat, a nie jak słabeusz, którym był za życia. Dowlókł się przez trawnik do zamkniętej bramy i zamontowanej na niej kamery, a jego chrapliwy oddech z każdym krokiem brzmiał coraz głośniej. Brama przewróciła się, wyrwana z ogromną siłą z masyw- nych żelaznych zawiasów, a twarde drewno, z którego ją zbudowano, popękało, jakby było zupełnie spróchniałe. Pra- wie natychmiast obraz przejęła inna kamera i zaczęła śledzić kroczącą powoli postać, która przemierzywszy szeroką ścieżkę na tyłach Pałacu Wschodniego, zeszła po schodach do środ- kowego ogrodu. — Czy nikt nie próbował tego zatrzymać? — zapytał Wang, pokonując suchość panującą w jego ustach. — Nikt o tym nie wiedział, Chieh Hsia. — Głos Hunga brzmiał bardzo słabo i niepewnie. — Alarm został podniesio- ny dopiero wtedy, gdy t o wyłamało główną bramę. Strażnicy poszaleli ze strachu. Uciekli na jego widok. I trudno im się dziwić. Po raz pierwszy Wang Sau-leyan nie miał sił ani ochoty, by łajać swego kanclerza. Obserwując potykającą się postać, która powoli, ale tak nieustępliwie posuwała się do przodu, czuł ogromne, naglące pragnienie, by się schować w jakieś ciemne i bezpieczne miejsce albo rzucić się do ucieczki i biec, biec przed siebie aż na koniec świata. Ze strachu włosy zjeżyły mu się na głowie, a jego ręce drżały jak ręce starego człowieka. Nigdy jeszcze się tak nie bał. Nigdy, nawet jako dziecko. A jednak to nie mógł być jego brat. Mimo że był spara- liżowany z przerażenia, jakaś część jego umysłu odrzucała tę możliwość. Wyciągnął ręce i zacisnął dłonie z całej siły na oparciach fotela, zmuszając się do spokoju, ale niewiele to pomogło. Obraz na ekranie był ogromnie przekonywający. Tak przeko- nywający, że nawet jego racjonalny umysł nie potrafił się przeciwstawić świadectwu oczu. Wang Ta-hung był martwy. Widział to na własne oczy, dotykał jego zimnego, pozbawio- nego życia ciała — a jednak był tam, jakby urodzony na nowo. Nowy człowiek, którego oczy błyszczały życiem, a ciało emanowało dziwną, nieziemską siłą. Wzdrygnął się i oderwawszy wzrok od ekranu, spojrzał w dół na pobladłą z przerażenia twarz swojego kanclerza. — A więc gdzie to teraz jest, Hung? Gdzie, na bogów, to jest? Hung Mien-lo popatrzył na niego szeroko otwartymi ocza- mi i wzruszył nieznacznie ramionami. — Gdzieś na wzgórzach, Chieh Hsia. Gdzieś na wzgórzach. Ywe Hao stała odwrócona plecami do Karra. Była naga, jej ręce skuto kajdankami z tyłu, a nogi związano. Na prawo od niej, pod ścianą, zauważył pustą ławę przesłuchań. Za kobietą, po drugiej stronie celi, dwóch członków zespołu lekar- skiego rozkładało na długim stole swoje narzędzia. Karr odchrząknął, zakłopotany, a nawet trochę rozgniewa- ny sposobem, w jaki ją traktowano. Nigdy przedtem nie dręczyło go podobne uczucie. Zazwyczaj osoby, które tu przy- prowadzał zasługiwały na wszystko, co je spotykało, ale tym razem było inaczej. Zerknął niepewnie na kobietę, wytrącony z równowagi jej nagością, i minął ją. W tym krótkim momen- cie uchwycił spojrzenie jej oczu i ponownie dostrzegł widoczną w nich siłę i wyzwanie, a nawet, być może, poczucie moralnej wyższości. Zatrzymał się przy stole i zaczął przyglądać się rozłożonym na białym materiale narzędziom. — A to po co, lekarzu Wu? Wiedział, po co one tam były. Setki razy widział, jak ich używano, może nawet i tysiąc. Ale nie to miał na myśli. Wu uniósł głowę i spojrzał na niego z zaskoczeniem. — Proszę o wybaczenie, majorze. Nie rozumiem... Karr popatrzył mu twardo w oczy. — Czy ktoś poinstruował pana, aby to przynieść? Stary człowiek roześmiał się krótko. — Nie, majorze Karr. Nikt mnie nie instruował. Ale to jest standardowa procedura w czasie przesłuchań. Założyłem... — Nikt pana o to nie prosił — warknął Karr, rozwście- czony, że jego wyraźne instrukcje zostały zlekceważone. — Zapakuje pan to wszystko i wyjdzie stąd. Ale najpierw zbada pan więźniarkę. — To jest w najwyższym stopniu nieregulaminowe, majo- rze — zaczął lekarz, urażony jego tonem, ale Karr przerwał mu gniewnie: — To jest moje dochodzenie, lekarzu Wu, i zrobi pan to, co mówię! A teraz niech się pan zabiera do pracy. Za dwadzieś- cia minut chcę mieć gotowy do podpisu raport. Gdy stary lekarz i jego pomocnicy zajmowali się wykony- waniem tego polecenia, Karr stał przy drzwiach, odwrócony do nich tyłem