Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Pete z triumfalnym błyskiem w oczach uniósł w odpowiedzi żółto-czarną kopertę. - Tym razem nie zdołali ich capnąć! - Dobra robota, Pete! - powiedział Bob, klepiąc go po ramieniu. - Tato, nic ci się nie stało? - dodał po chwili, ruszając biegiem w kierunku stojącego po drugiej stronie ulicy ojca. - Nic, na szczęście - odparł pan Andrews. - Ale, u diabła, co to wszystko ma znaczyć? - To dalszy ciąg tego, co próbowałem ci wyjaśnić wczoraj - odparł trochę poirytowanym głosem Bob. - Ci faceci chcą nam wyrwać zdjęcia, które zrobiłem na Skale Ragnarsona. Pan Andrews pokiwał smutno głową. - Mam nadzieję. Bob, że nie gniewasz się na mnie, ale rzeczywiście dopiero teraz uwierzyłem w to, co powiedziałeś. - Och, nie szkodzi, tato. Powiedz nam lepiej, co tu się stało. Pan Andrews zabrał się do przedstawienia chłopcom wypadków sprzed kilkunastu minut. - Wracając do domu, zauważyłem ten stary wrak, ale nie zwrócił on mojej uwagi niczym szczególnym, jeżeli nie liczyć poobijanych błotników. Miałem ze sobą obiecane kopie zdjęć. Wysiadając z samochodu, wziąłem kopertę i właśnie wtedy ci zbóje napadli na mnie, żeby mi ją wyrwać. Czy któryś z was zapisał numery tego grata? - Holender, tato, zapomniałem o tym na śmierć - przyznał ze wstydem Bob. - Tablica pokryta była błotem - zrelacjonował swe obserwacje Pete. - Ale ja też nie mogłem dobrze się im przyjrzeć. Zauważyłem jednak coś innego. Jeden z tych facetów miał wytatuowaną rusałkę na lewym przedramieniu! - Brawo, Pete! - powiedział Jupiter. - To świetny trop. Wymieniwszy własne spostrzeżenia chłopcy zaczęli wypytywać mieszkańców sąsiednich domów, czy któryś z nich nie zapisał numeru rejestracyjnego albo nie zauważył u zamaskowanych mężczyzn czegoś charakterystycznego. Wyniki tej indagacji były jednak bardzo mizerne. Dostrzeżono tylko to, że jeden z napastników był wyższy od drugiego i że obaj mieli na sobie stare dżinsy, robocze koszule i ciężkie buciory. Ponieważ ich twarze ukryte były w całości pod narciarskimi kominiarkami, nikt nie potrafił opisać, jak wyglądali. - Nie odezwali się do mnie ani słowem - uzupełnił swą relację pan Andrews. - Po prostu wyskoczyli z furgonetki i rzucili się na mnie, żeby mi wyrwać kopertę. Odniosłem wrażenie, że byli dość muskularni, ale to już wszystko, co zdołałem zaobserwować. Sąsiedzi zaczęli się rozchodzić. Chłopcy pobiegli po porzucone kilkanaście metrów dalej rowery, a potem poszli za panem Andrewsem do jego domu. Pani Andrews obejrzała ich dokładnie, czy nie doznali jakichś obrażeń, ale znalazła tylko niewielkie zadrapanie na ramieniu Pete'a. Opatrzywszy je środkiem dezynfekującym, stwierdziła, że mieli dużo szczęścia, wychodząc bez szwanku z przygód, które ich spotkały. - Rzućmy okiem na te zdjęcia - ponaglił kolegów Jupe - zanim zdarzy się coś nowego. Bob i Pete otworzyli kopertę i rozłożyli czterdzieści osiem kolorowych prosto kącików. Zajęły cały stolik do kawy w saloniku i jeszcze parę krzeseł. W tym momencie do saloniku wszedł pan Andrews. - Zadzwoniłem właśnie na policję - powiedział. - Będą tu niedługo. Jeżeli na tych zdjęciach nie ma czegoś, co oni powinni zobaczyć, pozbierajcie je, proszę, i znajdźcie sobie jakiś inny kącik. - Słusznie - powiedział Jupe. - Zabierzemy je do naszej Kwatery Głównej. Pozbierawszy je z powrotem, chłopcy popędzili na dwór, żeby jeszcze raz wskoczyć na rowery. Bob zapomniał naprostować skrzywione koło, szybko jednak znalazł zapasowe w garażu. Kiedy zabrał się do wymienienia koła, Jupiter zmarkotniał nagle. - Jupe, czym się tak zmartwiłeś? - zaniepokoił się Pete. - Coś mi w tym wszystkim nie pasuje - odparł szef dzielnej trójki. - Ci dwaj zamaskowani faceci mogli dowiedzieć się tylko z popołudniowej gazety, że zabierając nam czterdzieści osiem negatywów, nie zabrali nam wszystkiego. Ale Sam Ragnarson był w gabinecie swego ojca w tym samym czasie co i my, a potem próbował nas nastraszyć na motocyklu, więc w jaki sposób mógł zdążyć przejrzeć na czas gazetę i przysłać tu tych zbirów, jeszcze zanim my tu dotarliśmy? - Nie miał żadnej szansy, żeby to zrobić - stwierdził Bob, dokręcając śruby po założeniu zapasowego koła. - W naszych rękach znalazło się pierwsze wydanie gazety. Musiałby skontaktować się z tymi dwoma już po tych szaleńczych atakach na nas i wysłać ich pod nasz dom, żeby zaczaili się na mojego tatę, a na to z całą pewnością nie miał dość czasu. - Więc jaki z tego wniosek, szefie? - zapytał Pete. - Taki, że albo Sam zdążył przejrzeć gazetę wcześniej, niż my to zrobiliśmy, albo na te zdjęcia poluje jeszcze ktoś inny! - Co ty, Jupe? - zapytał Bob