Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

I oto widziałem się wśród niskich i nie znanych sobie komnat — gdzie spoza okien czerniały gąszcze prawi ecznych lip; podłogi wyłożone dywanami, a ściany w makatach i arrasach, okrwawio-nych ogniem tlącego się kominka. Meble staroświeckie w stylu cesarstwa, portrety kasztelanów i babek w robronach. Stałem długo, zapatrzony w młodą prześliczną damę w białej sukni z niebieską szarfą. Jej złowieszcze oczy przerażały mnie —- świecąc jakby 141 dwie groty piekieł — i wspomniałem, że ukochana moja miała w swym rodzie prababkę, która po lasach z pewnym duchownym mordowała schwytane wiejskie dziewczęta. Na zegarze brązowym biła godzina wpół do drugiej — i dźwięk ten ocucił mnie — — — — — — ujrzałem rękę moją, która cięła szyję człowieka śpiącego. Głowa potoczyła się na ramiona, a z otwartych żył trysnęła krew. W ściśniętej pięści trzymałem mój szeroki hiszpański nóż — na którym oglądać możecie napis: Alvaro Garcia Albacete. Los dziwnie zdarzył spotkanie dwóch wrogów, nie wiedzących o sobie, w półmroku pędzącego pociągu — i ja nie widziałem jego twarzy — aż podnosząc za włosy ściętą głowę. I nie chcę już trudzić zapytaniem sfinksa, jakim sposobem znaleziono w zaryglonej od wewnątrz komnacie ściętą głowę? tego, co był sam jeden — o mil tysiąc ode mnie. I jakim sposobem żona moja widziała przez szybę wagonu mego ducha, który z głową krwawiącą nie znanego jej człowieka pędził wśród zamieci śnieżnej ? I na to wszystko zebraliście stanowcze, mnie samego przekonać gotowe dowody, — szczególniej te plamy krwi na poduszkach wagonu i otulony W płaszcz kadłub nieznajomego. 142 Pociąg zdawał się szybować po powietrzu. W ciszy patrzyłem na rozwarte, nie śpiące oczy mej żony — a głos obcy snuł w nas tę opowieść jakby na pustyni Sądu Ostatecznego. I nie pamiętam już nic. Ocknąłem się aż tu przed wami. Zda mi się, że pociąg z zawrotną szybkością leci i z tą salą i ze wszyskim, co kiedykolwiek poznałem, — iż tym, co mi przeznaczono w najdalszych reinkarnacjach przecierpieć, — — pędzi po stromej pochylni ku miejscowości ciemniejszej, niż ta, z której przybywa. Tylko białe wierzchołki gór z obojętnością wniebowziętych patrzą na otulone w mgłach doliny. A wszystko się mści — i kara jak runięcie kopuły kościelnej spaść musi na bez winnych. Mądrą mi się wydaje ta myśl i wypisaną jakby z grobowca chaldejskich magów. BEZALIEL 10 — Poematy prozą Exod. XXXI/3. Wielopiętrowy pałac w mroku nocnym się palił od strony wejścia. Byłem w kaplicy. Mógł za chwilę nadejść straszliwy i potężny mój wróg — obdarzony siłą fizyczną, równą tylko sile rozszalałego upiora. Twór ten obłąkany i władnący potęgami Gehenny podpalił schody z drzewa cedrowego wykładane hebanem, aby mnie odkryć, biegnącego ku jedynemu wyjściu, gdzie czatował, jako na cudzołożnika — swej owdowiałej żony. Nie lękałem się już śmierci w ogniu — wobec pewności, że stanie się ze mną coś metafizycznie okropnego, gdyby mnie on miał. Usłyszałem nagle —jakby się rozwarły drzwi w ścianie od zamurowanych lochów — miałem tylko czas zawisnąć na krucyfiksie. Nad grobowcem klęczały z marmuru wykute jego żony nieboszczki. Uczyniło się nagle światło. Szła kolumna fosforyzujących mgieł. Z niej wyzierało coś na kształt dwojga czarnych oczu — otchłani zimnych i piekielnych — wspo- 10* 147 mniałem pewnego maga, co zapalał na sto kroków suknie kobiet wzrokiem — i ten przesąd o świecącej niebieskawym płomieniem ręce wisielca, przy której pięciopalczastym płomieniu odnajduje się zatracone podziemne skarby. Okropny był ból ramienia mdlejącego — i nie byłbym zdolny już wydobyć nawet sztyletu — miałem runąć — gdy zadawszy mi tortury — on nagle się ściemnił — i małe drzwiczki do wsuwania trumny, wiejąc lodowym chłodem — znowu się przywarły. I pojąłem, że czynił to z wyrafinowaną pewnością, iż mu się nie wymknę, i wiem, że ujrzał mój cień z krzyżem na posadzce. W mroku przechodziłem już nie ściszając stą-pań — prz.cz labirynt krużganków, sal i schodów, aż po woni kwitnącej mimozy poznałem jej sypialnię na wieży przyjeziornej — i w odurzeniu rozkoszy namacałem łoże jej. Słyszałem oddech i szmer modlitwy w śnie. Jak uczynić, aby on nie wszedł przez drzwi nie mające zresztą zamka i klucza? W kurytarzu do sypialni ustawiłem zwierciadło i ręką, z której sączyła krew, odbiłem na kwadracie magicznym oprawionym w posadzkę — moją skrwawioną dłoń o rozwartych palcach i czytając napis, że: tu są złożone losy — wrota rozwarte — strzeż się źle stąpić —uczyniłem znak mój: kotwicę z dwiema gwiazdami. 148 I wtedy zapaliłem w sypialni starą żelazną meczetową lampkę — ujrzałem w odbiciu okna moją przyodzianą z wenecka czarną postać — a blada moja twarz bez zarostu była zaiste piękną. I powiodłem wzrok na me tragiczne szczęście (nie była to tragedia: było to coś więcej) — na śniącą królewnę moją. l Byłże to sen ? Zapewne narkozą kwiatów odurzona, zapadła w letarg — leżała naga na bezcennych kaszemirach — oglądałem jej cudne, wy-rzeźbione dłutem Praxytelesa kształty. Rozplotłem ogniste miedzianobrązowe jej włosy, strojąc w fioletowy kwiat mandragory — tuliłem do oczu swych ten las płomieniejący (coma capitis Tui sicut purpura, Cant. 7 v. 5),—czując, że serce me dźwięczy jak kaskada odmarzają-cych wód. * A kiedy rozkwitły kwiatem granatu jej usta — położyłem się obok, zrzuciws/y misterną kolczugę, chroniącą od nagłych pchnięć