Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ubrany był ciemno, czapka wysoka siedziała mu z kitą nad czołem, siwy wąs opadł na dół i kończył się aż na piersiach. Na nim była lekka ferezja1 spięta, z złocistymi guzy i sznurami. Przy jego kolasie jechało kilku młodzieży, za nią wiedziono konia jezdnego pod pięknym dywdykiem z bogatym siedzeniem, złoconym rzędem, trzęsidłami z piór u łba, malowaną grzywą i ogonem. Pacholęta pańscy chichotali z tyłu, a za nimi wiedli psiarze kilka sfór ogarów i dwie smycze chartów, białozornicy2 jechali z ptakami w kapturach i dzwonkach u spętanych nóg. Wspaniały był widok tego pocztu, choć to tylko był dwór wojewody płockiego, pana Srzemskiego, mało znaczącego człowieka, lecz lubiącego żyć dobrze, nie dbającego wiele o dłużników, których czasem kijem też za wrota wypędzano ze dworu, zwłaszcza Żydów niewiernych. Kolasa wojewody sunęła się powoli po piasku, gdy pan Srzemski usłyszał za sobą tętent i obejrzawszy się ujrzał goniącego jakiegoś człowieka na chudej marsze, osiodłanej prostym łękiem, z uzdą skórzaną na pysku. Był to mężczyzna olbrzymiego wzrostu, silnej budowy, twarzy czerwonej i wesołego wyrazu, po której widać było blizny od gęstych szram. Ubrany był w prostą opończę z kapturem, czapką baranią, kontusik wytarty, a rzemiennym pasem pociągniony, buty juchtowe czarne. Na wierzchniej wardze tępo ucięty wąs łączył się z zarastającą brodą i podbródkiem, wśród których czerwieniały usta szerokie; wyżej świeciły mu się straszne oczy czarne w pąsowej oprawie. Cała twarz zdawała się mówić: „Jestem zawadiaka!” Trzymał się na koniu krzywo i niedbale, ale koń bał się go, bo się strasznie wyciągał pod nim potem zlany, bokami robiąc, z nozdrzem rozdartym, wysadzonym na wierzch okiem i naprężonymi żyły. Wojewoda obejrzał się na niepoczesnego jeźdźca i wlepiwszy weń chmurne brwiami zawisłe oczy, zdawał się chcieć go rozpoznać, tego jednak dokazać nie mógł, bo choć mu się coś ochapiało3, nie przypominał sobie nazwiska zawadiaki. Przejeżdżający mało zważał na poczet pana wojewody i przeciw zwyczajowi wymijać go zaczął, ani się nawet skłoniwszy, usiłując wolno wlokącą się wyprzedzić czeredę. Było to wielkie zuchwalstwo; służba i komornicy wojewodzińscy szemrać zaczynali, gdy wojewoda sam ciągle nie spuszczając z oka jeźdźca, właśnie gdy ten kolasę jego kłusem tęgim wymijał, ozwał się dość głośno: — A toż co za chłop? Dosłyszał tego jeździec, obejrzał się, zaczerwienił, ściągnął koniowi lice i chciał coś odpowiedzieć, ale potem jakby się rozmyślił, odwrócił się tylko i zawołał, spinając konia żelaznymi ostrogami: — Powiedz to jutro, miłościwy panie, ale ci to bez zakrztuszenia przez gardło nie przejdzie. Nie słyszał tego wojewoda, a jeździec poleciał szybko naprzód, cały zapłomieniony i trzęsący się od gniewu, kiedy niekiedy przemawiając sam do siebie półsłowami. Gdy już poczet wojewody został dobrze w tyle za nim i zniknął w tumanach pyłu, jeździec zwolnił biegu koniowi, pokręcił wąsa i oglądając się, a poprawując na siodle, rzekł: — Powtórzysz mi to jutro, panie wojewodo! powtórzysz; a powiem ci, com ja za chłop! Muszę no tylko wymacać, czy jutro nie będziesz z nim w drodze. Coś mi się marzy, że ty tylko panujesz w swoim zamku! Zaśpiewam ci ja na drodze piosenkę! To mówiąc pan Marcin Brzozowski, tak się zwał ów jeździec, stanął u karczemki należącej do zamku pana Srzemskiego i uwiązawszy dyszącego konia u słupa, poszedł do Żyda. Żyd znał dobrze zawadiakę gostyńskiego, bo głośnym był junakiem pan Marcin Brzozowski. Przyjaciele zwali go pospolicie przezwiskiem Kaptura, że opończę od słoty z kapturem nosił, a gdzie kaptur jego zawitał, już tam się bez szumu nie obeszło. Zatem Żyd nisko mu się skłonił jarmułką i stał milczący. — Twój pan, wojewoda, dziś powróci do zamku? — spytał go pan Marcin. — Tak, jaśnie panie — odpowiedział Żyd. — A czy długo w domu zabawi? — Komornik jego, co tu był, przyjechał z Bilska i mówił, że jasny pan wojewoda tylko przenocuje i pojedzie za pilną sprawą do Warszawy. — Pewnie? — Już nawet wozy wyprawili naprzód. To tylko chciał wiedzieć pan Marcin, siadł na koń i pojechał, a serce mu biło, a oczy pałały, a ręce się trzęsły. Przejechawszy wioskę, rzucił się kręto w lewo między płoty i biegł co tchu drożyną do dworku bielejącego pod lasem, koło którego dymiły się dwa czy trzy kominy chałup chłopskich. Zajechał w dziedziniec, na którym pasło się stado świń, chodziły konie, owce i wszystek dobytek, tylko co z pola przygnany. Pan Marcin przywiązał swoją szkapę do kółka u wrót i sam pobiegł do domu. — Jest pan doma?— spytał chłopaka, który w sieni czyścił rząd na konia, niegdyś złocisty, a teraz tylko mosiężny. — Jest, panie — odpowiedział chłopak, wstając. Otworzył pan Marcin skrzypiące niskie drzwiczki i zawołał: — Niech będzie pochwalony! Pokój temu domowi! — A! Kaptur! — ozwał się otyły gospodarz, powstając i zachylając kapotę, pod którą tylko płócienne było widać ubranie. Izba, do której wszedł pan Marcin, była czysta, wybielona, dwa małe oświecały ją okienka, miała piec prosty i kominek, ławy dokoła, z których jedna przykryta była kilimkiem, na ścianie krucyfiks, zielem święconym otoczony, u drzwi kropielnica, stół dębowy pośrodku, stara zbroja, koszulka druciana i misiurka4 wisiały na ścianie. — Hej, pani Barbaro! — krzyknął gospodarz — światła niech podadzą i miodu! Niechże cię uściskam, panie Marcinie! Pani Barbara pobiegła do alkierza, ledwie rzuciwszy okiem na gościa, a pan Marcin ścisnąwszy gospodarza za rękę, odpowiedział: — Nie po tom ja tu mości panie, przybył, abym z waszmość panem bratem pił i hulał. Jeszcze mi się policzki czerwienią, gdy sobie wspomnę moją krzywdę! Tu mi waszmościnej pomocy potrzeba! Waszmość jesteś brat szlachcic jak ja, i co mnie dziś, jutro tobie, jeśli sobie damy po nosie jeździć. — A cóż to waszmości się stało? — spytał gospodarz, stojąc przed nim pełen zdumienia i już prawie gniewny, a przynajmniej usposobiony do gniewu. — Co i co! Ten senatorczyk, pan wojewoda Srzemski, tylko co spotkał się ze mną w drodze