Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Burlson spojrzał na niego z pogardą, z którą mieszało się coś jeszcze. - Wiecie, w czyim mówię imieniu. - To powiedz to. Ale Burlson milczał. - Boisz się? - spytał Glen. Powiódł spojrzeniem po twarzach ośmiu mężczyzn. - Wszyscy tak bardzo się go boicie, że nie odważycie się nawet wymówić jego imienia? W porządku, zrobię to za was. On nazywa się Randall Flagg, znany jest również jako mroczny mężczyzna, Wędrowiec albo Wysoki facet. Czy niektórzy z was tak go właśnie nie nazywają? - W jego czystym, podniesionym głosie słychać było wyraźną, gniewną nutę. Kilku mężczyzn wymieniło niepewne spojrzenia, a Burlson cofnął się o krok. - Nazwijcie go Belzebubem, gdyż to także jest jego imię. Możecie go nazywać Nyarlathotepem, Ahazem i Astarothem. Nazywajcie go R’lyehem, Seti i Anubisem. Imię jego brzmi Legion, jest on bowiem sługą Piekła, a wy, jego poddani, usłużnie ucałowaliście jego tyłek. - Znów zniżył głos i uśmiechnął się rozbrajająco. - Pomyślałem sobie, że dobrze będzie wyjaśnić sobie to i owo na początek. - Brać ich - rzekł Burlson. - Brać ich, a pierwszy, który się ruszy, dostanie kulę w łeb. Przez jedną, krótką, niezwykłą sekundę nikt nawet nie drgnął, a Larry pomyślał: “Oni tego nie zrobią, boją się nas tak samo jak my ich, a nawet bardziej, mimo iż mają broń...” Spojrzał na Burlsona i rzekł: - Co ty, wypierdku, zebrało ci się na dowcipy? Z byka spadłeś, czy jak? Przecież my CHCEMY pójść z wami. Po to tu przyszliśmy. Dopiero wtedy zabrali się do dzieła, zupełnie jakby Larry wydał im zakamuflowany rozkaz. Larry i Ralph zostali wepchnięci na tylne siedzenie pierwszego z radiowozów, Glen trafił do drugiego. Od przednich foteli dzieliła ich gęsta stalowa siatka. Na drzwiczkach od wewnątrz nie było klamek. “Zostaliśmy aresztowani” - pomyślał Larry. Ta myśl wyraźnie go rozbawiła. Czterej mężczyźni zajęli miejsca z przodu. Radiowóz zawrócił i skierował się na zachód. Ralph westchnął. - Boisz się? - zapytał niemal szeptem Larry. - Żebym to ja wiedział. Tak się cieszę, że nie muszę dalej iść na piechotę, że póki co nic mnie więcej nie obchodzi. Jeden z mężczyzn z przodu zapytał: - Ten wyszczekany staruch... Czy to on jest przywódcą? - Nie. Ja nim jestem. - Jak się nazywasz? - Larry Underwood. To Ralph Brentner. Tamten w drugim wozie nazywa się Glen Bateman. Wyjrzał przez tylną szybę. Drugi radiowóz jechał w pewnej odległości za nimi. - Co się stało z czwartym? - Złamał nogę. Musieliśmy go zostawić. - Ciężka sprawa. Jestem Barry Dorgan, szef ochrony Vegas. Larry miał ochotę palnąć: “Miło mi cię poznać”, ale zreflektował się. Na jego wargach pojawił się lekki uśmieszek. - Ile potrwa jazda stąd do Vegas? - Cóż, nie możemy jechać zbyt szybko z powodu blokad na drogach. Staramy się oczyszczać drogi prowadzące do miasta, ale idzie to nam jak krew z nosa. Dotrzemy na miejsce za jakieś pięć godzin. - Czyż to nie wspaniałe - rzekł Ralph, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Jesteśmy w drodze od trzech tygodni, a tu trzask prask, samochodem dowiozą nas na miejsce w pięć godzin. Dorgan odwrócił się na siedzeniu, aby na nich spojrzeć. - Nie pojmuję, dlaczego szliście pieszo. Właściwie nie rozumiem, dlaczego w ogóle tu przyszliście. Chyba zdajecie sobie sprawę jak to się dla was skończy. - Przysłano nas - odrzekł Larry - po to, aby zabić Flagga, jak przypuszczam. - Nie będziecie mieli po temu okazji, stary. Ty i twoi kolesie idziecie z miejsca za kratki. Żadnych ulg. Żadnych forów. On bardzo się wami interesuje. Szykuje dla was coś specjalnego. Wiedział, że nadchodzicie. - Przerwał. - Możecie mieć co najwyżej nadzieję, że koniec, jaki dla was przygotował, będzie szybki i w miarę bezbolesny. Ja jednak nie liczyłbym na to. Ostatnimi czasy On nie jest w najlepszym nastroju. - A to dlaczego? - spytał Larry. Dorgan jednak musiał dojść do wniosku, że powiedział wystarczająco dużo, a może nawet za wiele. Odwrócił się bez słowa, a Larry i Ralph zaczęli w milczeniu obserwować przesuwającą się za oknami radiowozu pustynię. Po trzech tygodniach marszu szybka jazda była dla nich czymś nowym i zgoła pasjonującym. Dotarcie do Vegas zajęło im nie pięć, jak przypuszczali, a sześć godzin. Miasto leżało pośrodku pustyni niczym wielki klejnot. Na ulicach było wielu ludzi, praca bowiem dobiegła końca. Siedzieli na trawnikach, ławeczkach na przystankach autobusowych i na schodach przed nieczynnymi urzędami, radując się przyjemnym chłodem wieczoru. Na widok nadjeżdżających radiowozów niemal wszyscy odwrócili głowy, by się im przyjrzeć, ale gdy znikły im z oczu, natychmiast powrócili do przerwanych rozmów. Larry rozglądał się dokoła z zamyśleniem. W mieście znów był prąd, ulice oczyszczone, znikły też ślady działalności szabrowników. - Glen miał rację - powiedział. - Jego pociągi kursują punktualnie. Wciąż mnie jednak zastanawia, czy to dobry sposób na zarządzanie koleją. Wszyscy twoi ludzie, Dorgan, wyglądają na mocno zastraszonych i znerwicowanych. Dorgan nie odpowiedział. Dotarli do gmachu więzienia i zajechali pod budynek od tyłu. Radiowozy zaparkowały na betonowym dziedzińcu. Kiedy Larry wysiadł, krzywiąc się z bólu wywołanego zesztywnieniem mięśni, ujrzał w dłoni Dorgana dwie pary kajdanek. - Daj spokój - powiedział. - To nie będzie konieczne. - Przykro mi. Takie mam polecenia. - Nigdy w życiu nie byłem skuty kajdankami - rzekł Ralph. - Przed ślubem kilka razy zdarzyło mi się, że ciut za dużo wypiłem i wylądowałem na komisariacie, ale nikt nigdy nie założył mi bransoletek. - Ralph mówił wolno, z coraz wyraźniejszym akcentem z Oklahomy, a Larry uświadomił sobie, że jego przyjaciel z trudem pohamowuje ogarniającą go wściekłość