Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Chociaż katolików zostało mało, pracy miałem dość. Poza zwykłymi obowiązkami kapłańskimi uważałem za rzecz na czasie wypowiedzieć szereg konferencji apologetycznych i przygotować parafian do walki z bolszewikami. Archangielsk wtedy przeżywał jeszcze pierwsze dni rewolucji, gdyż przez dłuższy czas zajęty był przez Anglików. Anglicy wywieźli stąd dużo drzewa, ale za to opuszczając miasto, zostawili w nim dla bolszewików wielkie zapasy różnorodnej prowizji. Mieszkańcy do czasu mojego przyjazdu nie cierpieli jeszcze głodu. Zanim bolszewicy zajęli miasto, każdy zaopatrzył się we wszystko niezbędne do życia.. Wszyscy żałowali Anglików i wyglądali ich powrotu. Po kilkumiesięcznej bowiem gospodarce bolszewickiej zapanował głód i nędza. Nic dziwnego, że w Rosji można posłyszeć następujące zdania: "Gdzie się zjawił bolszewik, tam się wszystko rozprzęga!" "Gdzie bolszewik, tam nędza!" "Gdzie stanął czerwony, tam nawet trawa nie rośnie!" Wobec podobnego stanu rzeczy większość archangielskich katolików wyjechała do kraju. Nie wiem, czy zostało w całej parafii 60 osób? Kiedy wyjeżdżałem z Archangielska, żegnany ze smutkiem przez tamtejszych parafian, przykro mi było, że musiałem ich zostawić na pastwę przewrotnej bezbożności i wpływów innowierczych. A jednak w Rosji niejedna taka placówka została bez kapłana. Jaki los spotka osieroconych katolików? Jakby to dobrze 53 było, gdyby na tych opuszczonych placówkach osiedlili się co rychlej misjonarze zakonni! Znaleźliby oni tam wszystko, co potrzeba do prowadzenia misji wśród odszczepieńców i innych innowierców. Na byłych parafian rachować dziś nie można, albowiem albo wyjechali do kraju, albo zginęli w powodzi bezbożności. Nie ma już tam pola do pracy parafialnej, są tylko dzikie pustkowia dla działalności misyjnej. PORWANIE JEGO EKSCELENCJI s ARCYBISKUPA CIEPLAKA W połowie kwietnia, z nie mniejszymi trudnościami jak poprzednio, wróciłem do Piotrogrodu. Już na stacji dowiedziałem się, że JE arcybiskup Cieplak został aresztowany. W Wielką Środę 31 marca 1920 roku dwaj urzędnicy bolszewiccy zajechali samochodem do arcybiskupa i prosili go, aby pospieszył z nimi do Smolnego, gdyż pewien wyższy przedstawiciel władzy z Moskwy chce z nim pomówić przez bezpośredni rządowy telefon. Arcybiskup, nie przypuszczając żadnego podstępu ze strony władz rządowych, rzeczywiście natychmiast się wybrał. Zamiast atoli do Smolnego, trafił do ciężkiego więzienia na Szpalernej. Kuria metropolitalna, nie doczekawszy się powrotu arcybiskupa, obwieściła nazajutrz duchowieństwu, jako też wiernym, że arcypasterz zginął bez śladu. Zaczęły się poszukiwania. Przedstawiciele komitetów parafialnych energicznie wzięli się do dzieła. Natychmiast zwrócili się z odpowiednim zapytaniem do "czeki" piotrogrodzkiej i do "ispołkomu". Odpowiedzi nie wypadły pomyślnie. O zniknięciu arcybiskupa jakoby ani tam, ani tu nic nie wiedziano. Tymczasem upłynął tydzień, a sprawa ani o krok się 54 nie posunęła. Delegacja od parafian udała się do Smolnego po raz drugi. Przyjął ją sekretarz "ispołkomu", Żyd Trilij. Gdy już żadne perswazje nic nie pomagały, jedna z delegatek rzekła: - Zobaczycie, że wam to na sucho nie ujdzie. Komu jak komu, ale Żydom się za to dostanie! - Dlaczego im się dostanie? - zapytał zaciekawiony sekretarz. - Bo się przeciwko nim wszyscy burzą. Chodzą bowiem po mieście pogłoski, że arcybiskupa Żydzi wzięli na mace. - Nie może być? - Ale tak jest! Macie swoich szpiegów, możecie z łatwością to sprawdzić. - Skądże takie głupie pogłoski? - zapytał sekretarz, tym razem dość wzburzony. - Jak to skąd? Zupełnie naturalnie. Ani wy, ani "czeka" nic nie wie. A dlaczegóż "czeka" nie wie? A tymczasem nawet zwłok jego znaleźć nie można. Wypadek zaś zdarzył się właśnie przed świętami żydowskimi. Wniosek oczywisty! Argumentacja powyższa widocznie podziałała na delikatne żydowskie sumienie. Po krótkiej bowiem pauzie oznajmił, że arcybiskup znajduje się w więzieniu na Szpalernej. O wypuszczeniu go na wolność słyszeć nie chciał. Wobec tego duchowieństwo z księdzem prałatem Budkiewiczem na czele postanowiło na niedzielę przewodnią (11 kwietnia) zwołać do kościoła św. Katarzyny wiernych Piotrogrodu, aby z nimi wespół umówić, co dalej przedsięwziąć. Zebrało się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ponieważ kościół nie mógł wszystkich pomieścić, większość zajęła miejsce na podwórzach kościelnych i na ulicach. Księża mówili w kościele i z ganku kościoła. Mówcy świeccy mieli mowy na placu przed kościołem i na ulicy. Bolszewicy wobec 55 takiego tłumu nie wiedzieli, co robić. Starali się wypędzić ludzi z kościoła. Bili, popychali i odbierali chorągwie. Przed kościołem kilka osób raniono, strzelając do tłumu. Wierni nie użyli siły fizycznej i protestowali tylko słowami. Wreszcie wszyscy się zgodzili na jedno: pójść procesjonalnie do "czeki" i żądać natychmiastowego uwolnienia arcybiskupa. Tak też się stało. Olbrzymia fala ludu razem z duchowieństwem popłynęła do "czeki"