Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie może zostać śmiertelnie skrzywdzony przez tego, którego tron posiadałeś w swoim domu, ponieważ jest niewinny. Jest jednym z dzieci Naszego Pana. I Nasz Pan nie pozwoli mu umrzeć. Czy wiesz, co do ciebie mówię? Czy wiesz, co musisz zrobić! — Nasz Pan nie pozwoli mu umrzeć. Dzwonienie zaczęło słabnąć. Oczy Jonathana zamgliły się i wróciły do normalności. Tak samo nagle jak widzenie się zaczęło, skończyło się. Doktor Rosen pisał coś w swoim notesie, a Sara pochyliła się i pocałowała Jonathana, tak jakby nic w ogóle się nie zdarzyło. — Może pójdziecie państwo napić się kawy? — zasugerował doktor Rosen. — W tym czasie będziemy mogli przeprowadzić bez żadnych przeszkód nasze testy na Jonathanie. Pozwolisz, żeby mamusia i tatuś poszli sobie na kawę, prawda? — spytał chłopca. Jonathan kiwnął głową. Popatrzyłem na niego uważnie i przez sekundę wydało mi się, że dostrzegłem w jego oczach spojrzenie, które zupełnie nie pasowało do sześcioletniego dziecka leżącego w łóżku. Było zbyt zimne, zbyt silne i zbyt wiele wiedzące. Zniknęło, zanim mogłem na nie zareagować, więc tylko pomachałem Jo—athanowi i zapytałem, czy przynieść mu komiksy czy zabawki. — Chciałbym mój rowerek — powiedział poważnie. Doktor Rosen uśmiechnął się do mnie. — To właśnie nazywam szybkim powrotem do zdrowia. Jest pan bardzo szczęśliwym ojcem, panie Delatolla. — Tak — odparłem. — Sądzę po prostu, że aniołowie byli po naszej stronie. * W ciągu nocy stan Jonathana wyraźnie się poprawił. Wszedłem parę razy, aby go zobaczyć i rozmawialiśmy przez chwilę, ale nie zauważyłem już więcej niebiańskich błysków wspaniałego światła ani nie usłyszałem żadnego głosu. Miałem wrażenie, że powiedziano mi już wszystko, co powinienem wiedzieć. Tuż przed świtem skuliłem się i przespałem trochę na kanapce w poczekalni. Miałem bardzo realistyczny sen o lataniu… o kręceniu się i obracaniu na niebie… widziałem słońce wychodzące zza chmur i rzucające promienie złotego światła… Obudziła mnie Sara. Podała mi kubek z kawą i słodką bułkę. — Przepraszam — odezwała się. — Nie wiedziałam, że jeszcze śpisz. Pomyślałam, że może masz ochotę na małe śniadanko. Usiadłem i przetarłem twarz rękoma, aby się rozbudzić. — Która godzina? — spytałem. — Siódma trzydzieści. — Byłaś u Jonathana? Skinęła głową. — Śpi. Doktor Rosen mówi, że wszystko będzie dobrze. Wypiłem łyk parzącej, czarnej kawy z plastikowego kubka. — To dobrze. Chociaż ciągle myślę, że zawdzięczamy więcej Bogu niż doktorowi Rosenowi. — Stałeś się ostatnio bardzo religijny. — To dlatego, że wszystko, co zdarzyło się w tym tygodniu, związane było w ten czy inny sposób z religią, a przynajmniej z historyczną walką między absolutnym dobrem a absolutnym złem. Sara skrzywiła się. — Jesteś nieprzyzwoicie refleksyjnie usposobiony od samego rana. Zwykle nie robisz niczego poza chrząkaniem. — Dziś rano nie mam czasu na chrząkanie. — Z powodu Davida? Giętkim, plastikowym nożem posmarowałem bułkę masłem. — Zamierza wysłać rakietę o dziesiątej. Tak powiedział przez telefon Martin Jessop. A to oznacza, że musimy się zdecydować, co mamy zamiar w tej sprawie zrobić i jak wydostać Jonathana ze szpitala. Na wszystko mamy dwie godziny. — Co?! — wykrzyknęła Sara. — Słuchaj — tłumaczyłem. — Pamiętasz? Wczoraj w pokoju Jonathana słyszałem, że ktoś mówi. — Tak, ale co z tego? — Słyszałem więcej niż tylko jedno zdanie. Jonathan, a raczej ktoś, kto mówił przez Jonathana, wyjaśnił mi wszystko, co się zdarzyło. Sara popatrzyła na mnie, jak gdybym zwariował. — Ricky — stwierdziła — to po prostu przemęczenie. — Wiem, co jest przemęczeniem, a co jest prawdziwe, kochanie, i to nie jest przemęczenie. — Ale ja nic nie słyszałam. Jak to się stało, że nic nie słyszałam? — Nie wiem. Nie słyszałaś też krzesła, prawda? Może dar słyszenia głosów nadprzyrodzonych zdarza się tylko w mojej rodzinie. Są takie rzeczy, które pewni ludzie mogą słyszeć, a inni nie. — Może twoja rodzina jest szalona. Wydąłem policzki. — Tak — przyznałem. — Może, ale dziś rano setki ludzi straci życie, jeśli nic nie zrobimy. I wolałbym, żebyś opowiadała mi o moim szaleństwie po tej próbie, a nie przed. Muszę spróbować. — I musimy zabrać Jonathana ze szpitala? Dlaczego? — Ponieważ Jonathan jest jedyną osobą, która może zapobiec temu, co się ma dzisiaj zdarzyć. — Twoje głosy ci to powiedziały? — Moje głosy, jak je nazywasz, powiedziały całkiem wyraźnie, że Jonathan jest jednym z dzieci Bożych… że jest niewinny… i że diabeł był bezsilny… nie mógł go skrzywdzić. — Jak to możliwe? — spytała Sara. — Został zraniony w twarz, prawda? I zapadł w śpiączkę. — Bez względu na to, co próbowało mi zasugerować krzesło, w śpiączce trzymał go Bóg, a nie diabeł. Uczyniono to, aby go chronić, aby utrzymać go z dala od władzy diabła. Tak przynajmniej zrozumiałem to, co mówił głos. — Ricky, to szaleństwo. Nie możemy zabrać Jonathana ze szpitala w imię jakichś urojonych aniołów. — Będziemy musieli. Chcesz, żeby ci wszyscy ludzi umarli? — Nie, nie chcę. Ale nie chcę też, aby umarł Jonathan. A jeśli zaczniesz go wykorzystywać do udowodnienia jakiejś stukniętej teorii na temat absolutnego dobra i absolutnego zła, dzieci Bożych i kto wie, czego jeszcze, wtedy może umrzeć. Czy David nie powiedział, że Martin Jessop „załatwi się” z nami, jeśli będziemy próbowali im przeszkodzić? Cóż, jest to następne niebezpieczeństwo, zupełnie nie związane z krzesłem i nie pozwolę, żebyście, ty czy Jonathan, znów narażali swoje zdrowie czy nawet życie. — Saro — tłumaczyłem — to jest gorsze niż masowe morderstwo. Jeśli diabłu obiecano dusze tych wszystkich ludzi w Centrum Zgromadzeń… w takim razie zyska on siłę wystarczającą, aby wrócić z powrotem na ziemię. Pamiętasz, co było napisane w twoim podręczniku? Sara wstała. — Pamiętam. Otóż mianowicie to, że cała ta opowieść to nic innego, jak tylko renesansowa legenda. — Czy mam rozumieć, że mi nie wierzysz i że mi nie pomożesz? — Nie powiedziałam, że ci nie wierzę. Jestem zupełnie pewna, że słyszałeś te głosy. Ale, Ricky, mieliśmy straszny tydzień. To wszystko mogło ci się wydawać, jesteś wyczerpany. Podniosłem kubek z kawą, a potem odstawiłem go z powrotem. — Saro — rzekłem