Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nawet nie warto o tym myśleć, powiedział sobie, młócąc to- porem blokujący cios miecz urgacha z prawej strony i przygląda- jąc się, jak w tej samej chwili miecz Torca wbija się się w mózg stwora. On i ciemnowłosy dalrei — jego brat — popatrzyli na siebie przez jedną zawziętą chwilę. Nie było czasu na nic więcej. Czas i siła stały się szybko najcenniejszymi rzeczami we wszystkich światach i z każdą up- ływającą chwilą stawały się coraz cenniejsze. Białe słońce wspięło się na niebo i zawisło nad ich głowami przez chwilę w równowa- dze, jak wszystkie światy tego dnia, po czym zaczęło zsuwać się przez krwawe popołudnie. Koń Dave'a stratował svart alfara w chwili, gdy jego topór rozrąbał ostry róg ciemnozielonego slauga. Dave poczuł ból w udzie, zignorował go i zabił potężnym ciosem pięści wymachu- jącego sztyletem svart alfara, który go dźgnął. Usłyszał, jak Levon sapnął z wysiłku i odwrócił się w samą porę, by zderzyć się swym 329 wierzchowcem z slaugiem, który zagrażał synowi Avena. Levon zabił wytrąconego z równowagi urgacha wymachem miecza. Za nim było dwóch następnych i pół tuzina svart alfarów. Dave nie miał nawet dość przestrzeni, by zostać przy Levonie. Z przodu nacierały trzy kolejne slaugi, przedzierając się przez ciało tego, którego róg odciął. Dave cofnął się o kilka kroków z bólem serca. Obok niego Levon czynił to samo. Wtedy Dave z niedowierzaniem posłyszał, że nieustający pisk svart alfarów wznosi się jeszcze wyżej. Największy z urgachów nacierających na niego ryknął nagle rozpaczliwy rozkaz i chwilę później Dave ujrzał, jak nagle po jego lewej stronie, za Levonem, pojawia się przestrzeń, wróg bowiem się wycofał. W chwili, gdy tylko przestrzeń ta się pojawiła, ukazał się w niej Matt Sóren, król krasnoludów, który walczył w ponurym, zawziętym milczeniu, odziany w przesiąknięte krwią, poszarpane ubranie, brnąc naprzód przez ciała zabitych, by zaprowadzić kras- noludów w tę wyrwę. — Szczęśliwe spotkanie, królu krasnoludów! — Głos Wora przebił się przez wrzawę bitwy. Z radosnym okrzykiem bojowym Dave rzucił się naprzód wraz z Levonem, który nieco go wyprze dzał, przyłączyli się do sił Matta i przypuścili ponowny atak. Ra-Tenniel, olśniewająco szybki na raithenie, nagle też znalazł się obok nich. — Jak tam radzą sobie po lewej stronie? — za- śpiewał. — Aileron wysłał nas tutaj. Mówi, że wytrzymają! — od krzyknął Matt. — Nie wiem jednakże, jak długo. Wilki Galadana są z tej strony. Musimy przebić się razem, a następnie zawrócić okrężną drogą na zachód! — Chodźcie więc! — wrzasnął Levon, wymijając ich wszy stkich i wiodąc na północ, jakby chciał szturmować wieże samej Starkadh. Ivor był tuż przy swym synu. Dave kopnięciem popędził swego wierzchowca, śpiesząc za nimi. Musiał trzymać się blisko: by strzec ich i jeśli zdoła, brać udział we wszystkim, co może im się przydarzyć. Nagle poczuł wiatr. Ujrzał ogromny, mknący cień, który leciat nad Andarien. — Dobrzy bogowie! — krzyknął Sorcha po prawej ręce Da- vea. Rozległ się ogłuszający ryk. Dave podniósł głowę. 330 O świcie Leila przebudziła się. Czuła się rozgorączkowana i zalękniona po strasznej, nieprzespanej nocy. Kiedy Shiel przy- szła po nią, powiedziała kapłance, żeby przewodziła porannym psalmom w jej zastępstwie. Shiel rzuciła tylko jedno spojrzenie na Leilę i wycofała się bez słowa. Krążąc niespokojnie po ciasnej komnacie, Leila starała się rozpaczliwie zatrzymać obrazy rozbłyskujące w jej umyśle. Jed- nakże były zbyt szybkie, zbyt brutalnie chaotyczne. Nie wiedziała, skąd się biorą, w jaki sposób je odbiera. Nie wiedziała! Nie chciała ich! Miała wilgotne dłonie i czuła pot na twarzy, choć podziemne pomieszczenia były chłodne jak zawsze. Śpiew modlitewny ucichł pod kopułą. W nagłej ciszy zaczęły do niej docierać własne kroki, przyspieszone bicie serca, pulso- wanie w głowie — wszystko wydawało się głośniejsze, bardziej natarczywe. Bała się teraz bardziej niż kiedykolwiek. Rozległo się pukanie do drzwi. — Tak! — warknęła. Nie chciała powiedzieć tego w taki sposób. Zalękniona Shiel otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Nie weszła do pokoju. Oczy jej się rozszerzyły na widok twarzy Leili. — Co tam? — spytała Leila, zmagając się ze swym głosem. — Przybyli jacyś mężczyźni, kapłanko. Czekają przy wejściu. Czy zechcesz się z nimi zobaczyć? Było to coś do zrobienia, jakaś czynność do wykonania. Leila wyminęła Shiel i poszła szybko zakrzywionymi korytarzami w stronę wejścia do świątyni. Czekały tam trzy kapłanki i nowicju- szka w burej szacie. Drzwi były otwarte, lecz mężczyźni cierpliwie czekali na zewnątrz. Podeszła do progu i zobaczyła, kto to był