Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zanim zaczął schodzić w dół do Jędrzychowa, jeszcze raz spojrzał za siebie, na niskie mury obronne, otaczające ciasno splątane uliczki, na wieże, wśród których najwyżej wznosił się szczyt ratusza, na lasy i winnice. — Jaki tam ze mnie czarownik — pomyślał z żalem — nigdy nie skrzywdziłem człowieka, broniłem ludzi, jak mogłem, przed okrucieństwem i samowolą możnych, którzy boją się moich oczu, bo widzą w nich jak w zwierciadle swoje przywary i złe czyny. Bezchmurne niebo, falujące pod tchnieniem wiatru łany zbóż i śpiew ptaków złagodziły nieco smutek. Przeszedł, nie zatrzymując się, Jędrzychów i po godzinie dotarł do Zatonia, małej wioski o glinianych chałupach pod słomianymi strzechami. Tylko pański dwór w głębi parku pysznił się wyniosłymi ścianami o dużych, błyszczących oknach. Poczuł dojmujący głód. Stojącego przy płocie wieśniaka zapytał o karczmę. Ten, zanim odpowiedział, spojrzał wpierw uważnie na Kaspra i niesiony na kiju ubogi węzełek. — Dałbym ci chętnie strawę, ale na przednówku nie starcza nawet dla swoich. Karczma stoi tam, tuż za łąką, ale nie waż się na łąkę 429 wejść, bo nasz dziedzic jest okrutny i bije za byle co. Lepiej zawróć do krzyżówki, stamtąd dojdziesz do karczmy wierzbową drogą. — Nie chce mi się wracać! Nie zdepczę przecież trawy, dopiero co zebrano siano. — Ani się waż! — zatrwożył się chłop. Podniósł koszulę i pokazał chude plecy, przecięte krwawymi pręgami. — Zobacz, jak mnie dziedzic wczoraj skatował. Pędziłem krowinę na pastwisko. Na chwilę zboczyła z drogi i przednimi nogami wlazła na przeklętą łąkę. Zaraz ją zegnałem, ale dziedzic zobaczył. Serce Kaspra przeniknęło współczucie dla biedaka i zarazem gniew na okrutnego pana. — Powinien mu ktoś dać nauczkę, żeby na zawsze popamiętał. — Kto? — zdumiał się chłop — chyba możniejszy pan, ale nie taki biedak jak ja albo ty. Nie wchodź na łąkę! Ale Kasper już kroczył po murawie. Nisko przycięte źdźbła prostowały się zaraz po jego przejściu. Nagle z parku wypadł na koniu jeździec w bogatym stroju. Kopyta rumaka odrzucały do tyłu całe płaty darni. Koń, gwałtownie wstrzymany, zarył się w ziemię tuż przed Kasprem. Twarz dziedzica, przecięta sumiastymi wąsami, była purpurowa ze złości. Wyłupiaste oczy gromiły śmiałka. — Jak śmiesz, obieżyświecie, tratować moją łąkę! —] wrzasnął gromko. — Zaraz tak cię oćwiczę, że na czworakach powleczesz się dalej! — Iz rozmachem poderwał w górę kańczug. Kasper wpatrzył się w niego twardo i bez trwogi. Długo zmagali się spojrzeniami, wreszcie czeladnik przemówił: — Nie zdeptałem łąki, panie, nawet śladu moich stóp nie widać na trawie. Za to wasz koń stratował ją doszczętnie. Bijecie ludzi za byle co, gorsi jesteście od dzikiego zwierza. Nie lękam się was, w oczach mam moc, która poskromi każdego. Nie ważcie się więcej dręczyć poddanych. Nakazuję wam stanąć w miejscu, nie ruszać się i czekać cierpliwie na mój powrót. I ty, koniu, też trwaj w bezruchu... Dziedzic zachwiał się w siodle, a potem zastygł na skamieniałym rumaku. W zbielałej twarzy znieruchomiały oczy, podniesiona ręka nadal ściskała kańczug. Karczmarz sprzed drzwi obserwował całą scenę, toteż nie tając zdumienia, zagadnął nadchodzącego Kaspra: — Co mu się stało, że stoi jak posąg w kościele? 430 Czeladnik roześmiał się beztrosko: — Ej, takie to już pańskie fanaberie, nie na rozum prostego człowieka. Najpierw pędził bez powodu, co koń wyskoczy, a teraz dla odmiany trwa zdrętwiały. Miast się nim trapić, dajcie mi coś do jedzenia, bom okrutnie głodny. Gospodarz przyniósł miskę smakowitej polewki i kawał razowca. W milczeniu obserwował jedzącego Kaspra. W końcu zwyciężyła w nim ciekawość. — Kim jesteście, panie? — Jaki tam ze mnie pan! — parsknął śmiechem zagadnięty. — Zwyczajny wędrowny czeladnik szewski. Szukam pracy; chętnie połatam wam buty albo ciżmy małżonce. — To prawda — zgodził się karczmarz — nie wyglądacie na możnego pana, ale coś w was musi być niezwykłego, że jaśnie pan dotąd nie opuścił ręki i trwa jak zaczarowany. Lepiej uchodźcie co prędzej z wioski, bo on nie zwykł puszczać obrazy płazem. Może się i na mnie zemści, że was goszczę. — Nie zabawię tu długo, ale teraz nie przeszkadzajcie mi w jedzeniu. Lepiej zobaczcie, co się dzieje na łące; słyszę stamtąd jakieś hałasy. Karczmarz wyszedł. Gdy po chwili wrócił, przerażenie malowało się na jego okrągłej, dobrodusznej twarzy. — Cała wieś zbiegła się na łąkę. Czeladź dworska szarpie i ciągnie konia. Na próżno próbują ściągnąć dziedzica z siodła. Pachołek pobiegł po księdza. Nieczysta to sprawa. Możeście urok rzucili? Idźcie w swoją drogę, nie chcę nawet zapłaty, żeby i mnie nie przytrafiło się co złego. Czeladnik Kasper, nie ruszając się z miejsca, spokojnie przełknął ostatni kęs. Z uśmiechem spojrzał na gospodarza. — I co, urzekłem was? Przecież rozmawiacie ze mną, spoglądacie, ruszacie się żwawo. To złość zapiekła się w jaśnie panu, krew zgęstniała i poraziła członki. Co z was za karczmarz, że wypędzacie strudzonego wędrowca, który zapłaci za jedzenie. Gospodarz gorąco zaprzeczał, przepraszał i gęsto się tłumaczył, ale z widoczną ulgą podążył za Kasprem na podwórze. Na łące wokół nieruchomego dziedzica stał w milczeniu tłum. 431 Przybyły właśnie ksiądz w towarzystwie ministranta kropił wodą święconą konia i jeźdźca. Nie pomogło. Na widok Kaspra ludzie zaczęli poszturchiwać się i pokazywać go sobie wzajemnie. Wszystkie twarze skierowały się na niego. Na niektórych malowało się zdumienie, na innych przerażenie, choć były i takie, na których błąkał się uśmiech zadowolenia. Kobieta w jedwabnej sukni błagała o coś księdza. Ten jednak bezradnie rozłożył ręce i po chwili odszedł w stronę kościoła. — Jaśnie pani idzie w naszą stronę — szepnął podniecony karczmarz — to dobrotliwa, litościwa pani i nie jednego biedaka wyratowała z rąk dziedzica. Wnet stanęła przed Kasprem. Z oczu jej wyzierała udręka