Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

A skoro jest woda, to może da się żyć? Rozejrzałem się po okolicy. Za strumieniem przepływającym przez kotlinę ujrzałem las wysokich ciemnych drzew z wielkimi pióropuszami olbrzymich liści podobnych do monstrualnych palm. Przez drzewa prześwitywały brunatne mury jakichś zabudowań. Przekroczyłem płytki strumień i brodziłem w błotnistym terenie, pokrytym wysokimi na dwa metry zaroślami czarnych rozłożystych krzewów, podobnych do wielko-listnych bananowców. Mimo że czerwona tarcza Gwiazdy Barnarda już do połowy skryła się za horyzontem, nie czułem chłodu. Przeciwnie, zrobiło się jakby cieplej, bo z gór zaczął wiać przyjemny, nagrzany wiatr. Pomyślałem, że ta z pozoru ponura planeta, słabo ogrzewana przez swoją gwiazdę — czerwonego karła, ma jednak dość znośny klimat. Zapewne jej wnętrze jest bardzo gorące, a liczne szczeliny w skorupie zapewniają stały dopływ ciepła. Po prostu sama się grzeje - taki wielki kaloryfer! Skacząc od krzaka do krzaka i od drzewa do drzewa, dotarłem, jak mi się zdawało niezauważony przez nikogo, do pierwszego budynku o wyglądzie małej przeszklonej hali. Postanowiłem unikać wszelkiego kontaktu z Eechto-nami jak długo to możliwe. Już ich trochę poznałem i wiedziałem, że nie mogę spodziewać się po nich niczego dobrego. Bardzo niskie drzwi były otwarte. O mało nie uderzyłem w futrynę głową. Wiedziałem już, że Eechtonowie są nikczemnego wzrostu. Zajrzałem do wnętrza, zachowując jak największą czujność. Żadnego śladu żywych istot, żadnego głosu, najmniejszego szmeru! Idealna cisza. Odważyłem się wejść. Z rozwieszonych barwnych instrukcji, bogato ilustrowanych, z dokładnych rysunków na każdym urządzeniu zorientowałem się szybko, że jestem w naukowym, całkowicie skomputeryzowanym zakładzie diagnostyczno-rehabilita-cyjnym dla osobników nowo reduplikowanych. A więc to chyba nie przypadek, że metachron odtworzył mnie w pobliżu tego właśnie miejsca. Świeżo reprodukowani osobnicy mogli przejść dokładne badania i skontrolować, czy duplikacja wypadła pomyślnie oraz usunąć ewentualne usterki, a następnie doszkolić się praktycznie, odświeżając wiadomości o życiu na planecie Uur, co było szczególnie ważne w wypadku dłuższego przebywania osoby dublowanej poza macierzystym globem. I wreszcie -21- >wo przybyli mogli się zaopatrzyć w odzież eechtońską i w robo-komputer ;obisty, a także w odpowiednie dietetyczne jedzenie przepisane stosownie do jtrzeb danego organizmu, osłabionego przez proces duplikacji i jeszcze nie pełni sprawnego. Bojaźliwie rozejrzałem się, ale nie zauważyłem nikogo. W hallu i w kulua-ich ani śladu pacjentów. Także zza drzwi kabin, które znajdowały się po obu ronach trzech korytarzy, nie dochodziły żadne głosy. Kompletna pustka i ci-za. Albo miałem dużo szczęścia, albo też reduplikacji nie dokonywano zbyt zęsto i pacjenci zjawiali się z rzadka. Taka okazja już się może nie powtó-iyć\ Chyba warto skorzystać z usług zakładu. Chodziło mi przede wszystkim zdobycie czegoś do jedzenia. Od obiadu na Ziemi nie miałem przecież nic / ustach. Byłem potwornie głodny i bez możliwości prywatnego zaopatrze-ia się w żywność. W okolicy nie widziałem dosłownie nic nadającego się do :onsumpcji. Podejrzewałem, sądząc po niektórych rozmieszczonych w hallu ilakatach instruktażowych odnośnie diety, że żywność jest tu wytwarzana ztucznie, starannie magazynowana i rozdzielana wyłącznie na recepty, czyli ciśle racjonowana. Jeśli więc w ogóle istnieje jakaś strawa godna człowieka, o niewątpliwie jest szczelnie zamknięta i będę się mógł do niej dorwać dopie-o po poddaniu się przepisanym badaniom kontrolnym i zaakceptowaniu mnie ło życia. Ten robo-komputer osobisty też warto by wypróbować i zaaplikować sobie małą dawkę wiadomości o tutejszych układach i możliwościach. Ale "ównie pilne jest ubranie! Koniecznie i jak najszybciej należałoby wskoczyć >v jakieś eechtońskie ciuchy. Pomijając już to, że moje ziemskie łachy uległy podczas duplikacji pewnej, łagodnie mówiąc, destrukcji i nie nadawały się nawet do przystrojenia stracha na wróble, zdrowy rozsądek nakazywał jak najszybsze ukrycie mego ludzkiego wyglądu, zanim jeszcze spotkam pierwszego Eechtona i wywołam sensację. Naprzód więc! Zgodnie z instrukcją należało ustawić się przed różowym elektronicznym okiem aparatury kontrolnej na stanowisku pierwszym. Zrobiłem jeden krok i... zatrzymałem się. W ostatniej chwili zdjął mnie nagle lęk. Czy to jednak nie nazbyt ryzykowne oddać się we władzę nieznanych mi urządzeń diagnostycznych? Przecież nie wiem, jak są zaprogramowane. Jaką mam gwarancję, że odkrywszy moje człowiecze kształty i parametry, nie wyselekcjonująmnie jako istotę odtworzoną w obcym kodzie genetycznym i nie zabiją albo w najlepszym razie nie oddadzą mnie do jakiegoś muzeum osobliwości? Okazało się, że na wahania już za późno i nie do mnie należy decyzja. Elektroniczne oko już mnie zobaczyło i rozbłysło złowrogim czerwonym światłem. Chciałem uciekać, ale nie mogłem oderwać nóg od podłogi. Ta sama dziwna siła, co przedtem na pokładzie Thety, wciągnęła mnie do kabiny pierwszej i rzuciła na materac, gruby, puszysty i tak miękki, że dosłownie utonąłem w nim, jak w wielkim, wygodnym pufie. Ogarnęło mnie przyjemne ciepło, miły zapach wanilii wypełnił pomieszczenie. Czułem się jak pod subtelną, ale skuteczną narkozą. Zdawałem sobie sprawę, że stopniowo tracę świadomość. A więc jednak selekcja. Poznali, że nie jestem Ee... i... i zabijają mnie... Żegnajcie! Ginę! To się nazywa eutanazja! Pomyślałem o Romku, który został na Ziemi; byle on uszedł z życiem. Nie ma czego żałować... Co za przyjemna śmierć. Zamknąłem oczy. N, lie wiem, jak określić ten stan, w którym spędziłem trzy godziny na pokładzie Thety, skulony na podłodze, jakby zatrzymany w życiowych funkcjach, zawieszony w życiorysie, nieobecny duchem, jak to się dawniej mówiło, zagapiony w to, co się w tym czasie działo z moim bratem na planecie Uur. (Później dowiedziałem się, że Eechtoni nazywają ten stan „Tama"). Moja świadomość była w tym czasie jego świadomością, z lekka tylko przyćmioną i miejscami pozrywaną, zależnie od zafalowań i zmiany natężeń bioenergii, tudzież zakłóceń na drodze przekazu z mózgu do mózgu. Tak że w sumie orientowałem się nieźle w poczynaniach Romka, niemal tak, jakbym tam był fizycznie razem z nim i sam widział na własne oczy i słyszał na własne uszy