Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Powinniśmy zabrać trochę owoców - mruknął Cymmerianin - ale na pewno trafimy na inne wyspy. Równie dobrze możemy odpłynąć teraz; do świtu mamy jeszcze kilka godzin... Urwał nagle. Cuma wciąż była przywiązana do sterczącego głazu, ale na jej końcu zobaczyli tylko połamane i potrzaskane deski, na pół zanurzone w płytkiej wodzie. Oliwia wydała zduszony okrzyk. Conan odwrócił się na pięcie i przyczajony do skoku jak kot, wpatrywał się czujnie w mrok. Nocne ptaki umilkły nagle. Nad lasem zapadła głęboka cisza. Nawet najlżejszy powiew wiatru nie poruszał gałęziami, a jednak gdzieś w pobliżu zaszeleściły liście. Conan chwycił Oliwię w ramiona i pomknął jak błyskawica przez zarośla, ścigany dziwnym szelestem, który zdawał się wciąż przybliżać. Nagle wypadli na oblaną księżycową poświatą przestrzeń. Conan bez wahania wbiegł na stok i na płaskowyż. Tam postawił Oliwię na ziemi i odwróciwszy się spojrzał za siebie, w mrok lasu, który zostawili za sobą. Liście w dole zadrżały, jakby poruszone wiatrem - to wszystko. Z gniewnym pomrukiem Cymmerianin potrząsnął swą czarną grzywą. Oliwia tuliła się do niego jak wystraszone dziecko. W jej oczach czaił się śmiertelny lęk. - Co teraz zrobimy, Conanie? - szepnęła. Spojrzał na ruiny i na las otaczający płaskowyż. - Pójdziemy między skały - rzekł, stawiając ją na nogi - a jutro zbudujemy tratwę i znów wyruszymy na morze. - Przecież to nie oni zniszczyli naszą łódź? - spytała niepewnie dziewczyna. Conan w milczeniu potrząsnął głową. Z każdym krokiem przerażenie Oliwii rosło, ale żadna czarna postać nie wyłoniła się z ruin i w końcu dotarli do skał, które ponuro i majestatycznie wznosiły się ku niebu. Conan przystanął tam i po krótkim wahaniu wybrał miejsce osłonięte wielkim głazem i dość odległe od pierwszych większych drzew. - Połóż się i śpij, jeśli możesz - powiedział. - Ja stanę na straży. Jednak dziewczyna nie mogła zasnąć; leżała patrząc na odległe ruiny i czarny skraj lasu, aż gwiazdy zbladły, niebo na wschodzie poszarzało i złoty świt skrzesał barwne iskry w kroplach rosy na trawie. Wtedy podniosła zesztywniałe ciało i wróciła myślą do wydarzeń minionej nocy. W rannym świetle wszystko to zdało jej się tworem wybujałej wyobraźni. Conan podszedł do niej i powiedział coś, co nią wstrząsnęło. - Tuż przed świtem usłyszałem skrzypienie dulek i plusk wioseł. Jakiś statek rzucił kotwicę w zatoczce, niedaleko stąd... myślę, że to ten, który wczoraj widzieliśmy. Wejdźmy na skały i sprawdźmy to. Wdrapali się na górę i leżąc na brzuchu wśród głazów ujrzeli wysoki maszt sterczący nad drzewami, na zachodnim brzegu. - Sądząc po ożaglowaniu - mruknął Cymmerianin - to hyrkańska galera. Zastanawiam się czy załoga... Wtem usłyszeli gwar ludzkich głosów; patrząc w kierunku zadrzewionego krańca płaskowyżu dostrzegli barwny tłum wyłaniający się z gęstwiny. Przybyli zatrzymali się, najwidoczniej po to, żeby się naradzić. Było tam wiele wymachiwania rękami, łapania za broń i głośnych przekleństw. Wreszcie cała banda ruszyła przez płaskowyż w kierunku budowli. Conan natychmiast zauważył, że przybysze będą musieli przejść obok skał. - Piraci! - rzekł z ponurym uśmiechem na ustach. - Zdobyli hyrkańska galerę. Chodź tu! Ukryjesz się wśród skał. I nie pokazuj się dopóki cię nie zawołam - nakazał, posadziwszy dziewczynę wśród głazów na szczycie urwiska. - Mam zamiar pogadać z tymi psami. Jeśli mój plan się powiedzie, wszystko będzie dobrze i odpłyniemy razem z nimi. Jeżeli mi się nie uda... ukryjesz się tutaj dopóki nie odpłyną, bo żadne demony nie są tak okrutne jak ci morscy zbóje. Oswobodziwszy się z jej kurczowego uścisku, szybko zszedł na dół. Lękliwie wyglądając ze swojej kryjówki Oliwia zobaczyła, że piracka zgraja zbliża się do stóp urwiska. W tejże chwili Conan wyłonił się spomiędzy głazów i stanął przed nimi z obnażonym mieczem w dłoni. Zdumieni piraci wydali groźny okrzyk, po czym stanęli, niepewnie spoglądając na postać, która tak niespodziewanie wyskoczyła zza skał. Załoga galery składała się z blisko siedemdziesięciu ludzi, stanowiących przedziwną zbieraninę wszelkich narodowości: Kothyjczyków, Zamoran, Brythuńczyków, Korynthian, Shemitów. Ich twarze nosiły piętno występku; wielu nosiło ślady bata lub katowskiego żelaza. Karbowane uszy i nosy, ziejące pustką oczodoły, kikuty rąk - dowodnie świadczyły o tym, że wielu z nich zaznajomiło się z nim aż za dobrze. Większość z nich była półnaga, ale ta odzież, jaką nosili, zdradzała dawną świetność; szamerowane złotem kubraki, satynowe szarfy, jedwabne bryczesy i srebrne napierśniki, choć poszarpane i poplamione smołą, były godne szlachciców. Słońce lśniło na złotych kolczykach i wysadzanych klejnotami rękojeściach sztyletów. Przed tą cudaczną zgrają stanął gigantyczny Cymmerianin, mierząc ich zuchwałym spojrzeniem jasnych oczu jarzących się w zbrązowiałej twarzy, kontrastującej z pobladłymi twarzami piratów. - Ktoś ty? - ryknęli. - Conan Cymmerianin! - warknął w odpowiedzi. - Byłem wodzem Wolnych Towarzyszy. Chcę szukać szczęścia wśród Czerwonego Bractwa. Kto wami dowodzi? - Ja, na Isztar! - ryknął ktoś gromko i na czoło bandy wysunęła się ogromna postać; nagi do pasa olbrzym w jedwabnych pantalonach i z szeroką, jedwabną szarfą opasującą wielkie brzuszysko. Na ogolonej głowie powiewał mu skąpy kosmyk włosów, a wąskie, zaciśnięte usta były okolone długimi, obwisłymi wąsami. Pirat miał na nogach zielone, shemickie ciżmy ze sterczącymi noskami, a w ręku dzierżył długi, prosty miecz. Conan zmarszczył brwi. - Na Croma, to Sergiusz z Khoroski! - Tak, na Isztar! - huknął gigant, patrząc nań z nienawiścią. - Myślisz, że zapomniałem? Ha! Sergiusz nigdy nie wybacza zniewagi! Teraz powieszę cię za nogi i żywcem obedrę ze skóry. Brać go, chłopcy! - Tak, spuść swoje psy, grubasie - prychnął Conan z gryzącą pogardą. - Zawsze byłeś tchórzem, ty kothyjski kundlu! - Tchórzem? Ja? - na szerokiej twarzy pojawił się grymas wściekłości. - Broń się, psie z północy! Zaraz wypruję ci flaki! Piraci natychmiast utworzyli krąg wokół obu przeciwników, dziko wywracając oczyma i szczerząc zęby z radości. Wysoko w górze ukryta między głazami Oliwia patrzyła na to z niepokojem, zaciskając pięści aż paznokcie wbijały się jej w ciało. Walka rozpoczęła się bez zbędnych formalności: mimo ogromnej tuszy Sergiusz runął na przeciwnika jak burza