Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Pomyœla³em, ¿e nie wygl¹da na warszawsk¹ dziennikarkê. W³o¿y³a znoszone br¹zowe sanda³y na p³askim obcasie oraz bia³¹ sukienkê w drobne niebieskie wzorki. Sukienka mia³a obszerny dó³ i sk¹pe rami¹czka, bez przeróbek mog¹ce zast¹piæ sznurowad³a. Ods³ania³a ramiona i sporo pleców, by³o jednak w jej kroju coœ, co budzi³o wiêcej skojarzeñ z porz¹dn¹ panienk¹ ze skromnego domu ni¿ przebojow¹ ³owczyni¹ sensacji. Z drugiej strony: panie pisz¹ce dla innych pañ to osobny gatunek dziennikarza. Mo¿e tak w³aœnie noszono siê w tej bran¿y, rozpisuj¹c równoczeœnie o orgazmach, k³opotach ze wzwodem partnera i wy¿szoœci wakacji na Bermudach nad ¿eglug¹ po Karaibach. Nie wiedzia³em. Usiad³a. Kucharz przyniós³ œniadanie, a ja je zjad³em, ale gdyby mnie zapytali o sk³ad, potrafi³bym powiedzieæ co najwy¿ej, ¿e nie jad³em ³y¿k¹. S³ucha³em jednym uchem rozmowy Kaœki z doktorem, myœlami jednak by³em gdzie indziej. * - Jak praca? - zapyta³ Chudzyñski, wychodz¹c ze swojej kabiny. Ja progu swojej nie przekroczy³em. Wyprawa do ubikacji stanowi³a wy³¹cznie pretekst, by wyrwaæ siê z towarzystwa sk³adnicowych VIP-ów. - Która? - rzuci³em mu ponure spojrzenie. Podœwiadomie pragn¹³em chyba, by siê zniechêci³ i machn¹³ na mnie rêk¹. Podœwiadomoœæ bywa niekiedy przeraŸliwie bezmyœlna. Na szczêœcie doktor swoj¹ trzyma³ na krótkiej smyczy. - Ta konkretna, metalowa - wyszczerzy³ zêby. - Rozbabrana - odpowiedzia³em po chwili. - Ale jest pan blisko? - zasugerowa³. Pokiwa³em g³ow¹ w mocno dwuznaczny sposób. Rozs¹dny przedsiêbiorca nie czeka³by d³u¿ej i postawi³by na mnie krzy¿yk. On jedynie przybra³ powa¿niejszy wyraz twarzy. - Proszê to skoñczyæ. - W koñcu skoñczê - mrukn¹³em ponuro. - Dzisiaj - doda³ z lekkim naciskiem. - Dzisiaj? - Czu³em, jak sztywnieje mi twarz. - Dlaczego tak nagle? Chyba nie chcecie...? To nie bêdzie jutro? - A gdyby? - zainteresowa³ siê. Na zaniepokojonego jednak nie wygl¹da³, co z kolei mnie nieco uspokoi³o. Nie by³ idiot¹, zdawa³ sobie sprawê z zagro¿enia. Tacy ludzie reaguj¹ ¿ywiej na sygna³y ostrzegawcze nadchodz¹ce w ostatniej chwili, gdy koœci grzechoc¹ ju¿ w kubku. Pomyœla³em, ¿e w³aœnie udzieli³ mi odpowiedzi. Ale mia³em te¿ za sob¹ tê noc. Nie potrafi³em zadowoliæ siê nag¹ dedukcj¹. - Nierealne - stwierdzi³em z najg³êbszym przekonaniem, jakie potrafi³em wt³oczyæ w struny g³osowe. - Ta wczorajsza strzelanina... Za du¿o ludzi przebywa w sk³adnicy. A ma byæ pusto. Ka¿dy dodatkowy cz³owiek to dodatkowe ryzyko. - Brawo - rzuci³ lekko ironicznie. - Wnioskowanie bez zarzutu. Ale tak szczerze... Tylko w tym problem? - Tylko? - parskn¹³em. - Mówi pan, jakby chodzi³o o skok na budkê z lodami! - To nie lody - powiedzia³ z naciskiem. - To milion dolarów. W najgorszym razie. Widzia³ pan tak¹ forsê? - Nie. I nie zobaczê. W jasnoniebieskich, jakby rozwodnionych oczach pojawi³o siê coœ zbli¿onego do obawy. Nie lêku - najwy¿ej obawy. - Chyba nie chce pan powiedzieæ, ¿e rezygnuje? - Niedowierzania by³o w jego g³osie znacznie wiêcej ni¿ pogró¿ki. Co nie znaczy, ¿e mia³em prawo czuæ siê bezpieczny. - Z miliona zielonych?! - Chodzi³o mi o to, ¿e to forsa do podzia³u - spuœci³em z tonu. Balem siê, ¿e przesadzê i po prostu odejdzie, nim poruszê kwestiê pierwszorzêdn¹. - Przecie¿ nie robimy tego we dwóch. A to ju¿ trochê mniejsze pieni¹dze, prawda? Nie warto wariowaæ i pchaæ siê bez ogl¹dania na szanse. - Mniejsze pieni¹dze?! - Jakoœ go nie uspokoi³em. - Milion dolców?! Na siedmior...?! Urwa³ zbyt gwa³townie, bym móg³ to przegapiæ. Ale chyba uda³o mi siê przynajmniej zasiaæ ziarno w¹tpliwoœci w jego umyœle. Sam siebie zaskoczy³em refleksem. - Nie rozumie pan?! - Pocz¹tek mego wzburzonego okrzyku niemal na³o¿y³ siê na jego koñcówkê. - To wariactwo, nikt nigdy czegoœ takiego nie robi³! Jak coœ skopiemy... - Ciszej - sykn¹³. - Zawsze jest ten pierwszy raz. A zreszt¹... pierwszym ³atwiej. Gdybym w osiemdziesi¹tym dziewi¹tym mia³ tyle lat co teraz... Byle je³op móg³ dojœæ do maj¹tku. Premia dziewiczego terenu. Idziesz przodem, nie masz konkurencji, tubylcy nie potrafi¹ jeszcze z tob¹ walczyæ. Pizarro, Cortez... Albo ben Laden. Myœli pan, ¿e tacy genialni byli? Nie. Po prostu pierwsi. - Nie znamy planów - powiedzia³em grobowym g³osem. - Jest sto rzeczy do spieprzenia, a my nawet... - Niech pan skoñczy z t¹ liczb¹ mnog¹ - rzuci³ ze z³oœci¹, szarpi¹c siê z jakimœ opornym guzikiem rozporka. - WyraŸnie mówi³em temu gówniarzowi: ¿adnych rozmów o akcji. - Nie by³o rozmów - zapewni³em odruchowo. - Zreszt¹... przecie¿ nie o to chodzi. Mieliœmy nie próbowaæ szukaæ innych. To pan mia³ na myœli. - Moje myœli to moja sprawa. Jeœli cokolwiek ma z tego wyjœæ, musimy dzia³aæ jak wojsko. Jeden dowódca, zero dyskusji nad rozkazami. Dzielimy siê po równo, ale na tym koniec demokracji. Jeœli nie dociera to do pana, to wolê us³yszeæ o tym teraz. Co, rezygnuje pan? - Nie omawialiœmy kwestii wycofania siê - powiedzia³em beznamiêtnie. - Nie mówiê, ¿e w to nie wchodzê. Zw³aszcza ¿e dach jest prawie gotowy. Ale wola³bym wiedzieæ... Nie dokoñczy³em, choæ czeka³. W koñcu skin¹³ g³ow¹. - S¹ dwie opcje. Mo¿e pan zrobiæ to z nami i zostaæ zamo¿nym cz³owiekiem. Albo skoñczyæ jako bezrobotny. Wiem - uœmiechn¹³ siê - ¿e zakosztowa³ pan tych s³odkoœci. Wiêc darujê sobie wyjaœnianie, jak to jest, kiedy cz³owiek staje siê gównem. A taki jest u nas status bezrobotnego. Nikt tego nie mówi wprost, ale... No i bezrobotni nie maj¹ piêknych kobiet. Nie zmarnowa³ czasu przeznaczonego na œniadanie. - Piêknych kobiet? - Uda³em, ¿e nie rozumiem. Nie liczy³em na to, ¿e uwierzy. Chodzi³o o zamanifestowanie zdrowego stosunku do Kaœki. S³absze miejsce, owszem. Ale nie rana. Nie wystarczy zagroziæ szturchniêciem, by wymusiæ pos³uszeñstwo. Rozwa¿a³em te¿ obstawianie tezy „dupa jak dupa, mam j¹ gdzieœ”, ale sprawy zasz³y za daleko i nie mia³em odwagi podj¹æ a¿ takiego ryzyka