Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Obozowałtej nocy na trawiastym,urwistym cyplu nad rzeką, ponad terenami łowieckimi moskitów i nieprzyjemnym mrokiem gęstych zarośli. Po północy obudził go chrapliwy ryk leoparda dolatujący z dołu,znad samejrzeki. Leżał nasłuchując, jak kot odchodzi powoli podprąd nurtu, dopóki jego pomruki nie ścichły wśród stromych turniwyżyny. Nie zasnął potem od razu, tylko leżał rozmyślając z przyjemnym dreszczykiem podniecenia oczekającym go dniu. Przez ostatnie cztery latacodziennie, nawet w te bardzo złe dniciemności i majaków, myślał o staruszku. W niektóre z tych dni byłoto tylko przelotnewspomnienie, winne ogarniała go jakaś obsesjai wtedy czuł się jak stęskniony uczeń szkoły z internatem torturującysię myślami o domu. Domem, zarówno matką,jak i ojcem, któregoMark nie znał, był muoczywiściestaruszek. Był tam zawsze, od jegonajwcześniejszych, mglistych wspomnień aż do chwili obecnej, niezmienny wswej silei mądrej wyrozumiałości. Przywołując z pamięci wyraźny obraz staruszka siedzącego w twardym, rzeźbionym fotelu bujanym na przestronnej werandzie z desek,w starej, wygniecionej koszuli khaki, prowizorycznie połatanej i nagwałt dopominającej się prania, rozchełstanej pod szyją i odsłaniającejgęstwę srebrnobiałych włosów na piersi; tę szyję i policzki pomarszczonejak u indyka, ale spalone na ciemny brąz i pokryteszczeciną pięciodniowego srebrzystego zarostu iskrzącego się niczymtłuczone szkło; te połyskliwie białe, imponujące wąsiska o końcachskręconych w zawadiackie szpice i usztywnionych woskiem, tenszerokoskrzydły kapelusz nasunięty głęboko na jasne, wesołe oczykoloru toffi, Mark poczuł głębokie, fizyczne ukłucie tęsknoty. Z tymprzepoconym kapeluszem,z brudną jak święta ziemia wstążką nigdysię nie rozstawał, nigdygo nie zdejmował, nawet doposiłków aMark podejrzewał; że nawet kładąc się spać do swegowielkiego mosiężnego łoża. Markowi stanął przed oczyma staruszekprzerywający struganie,przesuwającyprymkę językiemna drugipoliczek i strzykający śliną dopięciogalonowej puszki po złotym syropieod Tale'a i Lyle'a, którasłużyła mu za spluwaczkę. Trafiał do niej pewnie z odległości dziesięciustóp nie uroniwszy ani kropli ciemnobrązowego soku, a potemkontynuował, jak gdyby nigdy nic opowieść. A cóż to były zaopowieści! Słuchającemu ich małemu chłopcu wysadzały oczy z orbitl budziły nocą, każączaglądać lękliwie pod łóżko. , ^ -. -",.. ,., 33. Mark przypominał sobie staruszka w banalnych, zdawałoby się,sytuacjach, na przykład schylającego się po garść tłustej glebyi przesiewającego ją między palcami, a potem ocierającego dłonieo siedzenie spodni z dumnym zawziętym wyrazem na zniszczonej,starej twarzy. "Dobra ziemia Andersland", mówiłi kiwał głową jakmędrzec. Brzypominal gosobie w sytuacjach doniosłych, jak stoi obokMarka, wysoki ichudy, w gęstym, ciernistym buszu, z grzmiącymi dymiącym karabinemmartini henry u ramienia, jak odrzut broniwstrząsa jego słabym, starym ciałem, a na nich szarżuje niczym czarna skata, oszalały od odniesionych ran bawół. Minęłycztery lata,od kiedy widział go po raz ostatni, od kiedy po raz ostatni miał od niego wiadomości. Z początkupisywał długie,pełne tęsknotyza domem listy, ale staruszek nie potrafiłani czytać,ani pisać. Mark miał nadzieję, że może pójdzie z nimi do kogośznajomego, może do kierowniczki poczty, kto mu je przeczyta i pomoże odpisać Markowi. Była topłonna nadzieja. Duma nigdy nie pozwoliłaby się staruszkowiprzyznać przed obcym, żenieumie czytać. Mimoto Mark niezaprzestał przez wszystkie te lata wysyłania listów do domu, pojednym co miesiąc; aledopiero jutro dowie się, co działo się ze staruszkiem przez cały tenczas. Zasnął w końcu znowu iprzespał kilka godzin. Obudziłsię przed brzaskiem, rozpalił ognisko i zaparzył sobie kawy. Zamierzałruszyćw drogę, kiedy tylko rozwidni się na tyle, by widział ziemiępod stopami. Obserwował ze skarpy stonce wyłaniające się zmorza. Wysoko nad odległym oceanemunosiłysię góry burzowych cumulusów, którepodświetlone wschodzącym słońcem rozjarzyły- się czerwieniami iróżami, szkarłatami i ciemnymipurpurami,a każdą chmurę obwiódłjasny, czerwonozłoty kontur i przeszyły snopy światła. Teren pod stopami Marka opadałku nadbrzeżnym nizinom, tejżyznej, nadmorskiej krainie gęsto zalesionych dolin iłagodnych,porośniętychzłocistą trawąwzgórz, która ciągnie się aż po bezkresne, białeplaże OceanuIndyjskiego. Poniżej miejsca, w którym stał Mark, o podnóże skarpyocierała się rzeka. Przeskakiwała płatami bieli isrebraz wilgotnych czarnychgłazów w głębokie, ciemne rozlewiska, które obracały się spienioneniczym ogromne koła, jak gdybyodpoczywając przednastępnym dzikim skokiemku morzu. Markowi dopiero teraz zaczęło się śpieszyć. Ruszyłstromą ścieżką w dół, gnany tą samą niecierpliwością co rzeka, ale kiedy znalazłsię34 wreszcie na ciepłej,sennej równinie rozciągającej się u podnóża skarpy, słońce stało już wysoko. Rzeka rozlewała się tu szerzej i była płytsza. Zmieniwszy całkowicieswój temperament, wiła się teraz meandrami pomiędzy piaszczystymibrzegami. Pojawiły się nowe gatunkiptactwa, innezwierzętabuszowaływ lesiei na wzgórzach, ale Mark nie miał już dla nich czasu. Niezwracającniemal uwagi na stadadługonogich, dtugodziobych bocianów i ibisów sejmikujące na nadrzecznych piaskach, nawet kiedy teostatnie podniosły swoją dziką, przypominającą śmiech szaleńcawrzawę, maszerował pospiesznie przed siebie